
7 lutego br (sobota) wybrałem się z kumplem na krótką jednodniówkę. Miało nas być więcej, ale jak to zwykle bywa ludzie się wykruszyli. Plan trasy wiódł z Rytra przez Cyrlę na Makowicę i stamtąd z powrotem do Rytra. Wg mapy ok. 10 km, najwyższy szczyt Makowica (948 m n.p.m.). Pogoda niemalże idealna: słońce, temperatura ok. 10 - 12 st. C. Wziąłem wysokie trekkingowe buty, stuptuty, bojówki, podkoszulek z termoaktywnej tkaniny, kurtkę wojskową (bez podpinki i kaptura), czapkę oraz rękawiczki. Po drodze planowaliśmy kiełbaski z ogniska.
Pogoda w Rytrze rzeczywiście była cudowna: słońce grzało przyjemnie i nawet wiatr, którzy zawsze tam wieje, niespecjalnie przeszkadzał. Szlak na Cyrlę był mokry i błotnisty, tylko gdzieniegdzie warstwa śniegu sięgała ledwie do kostek. Szedłem w rozpiętej kurtce, bez czapki i rękawiczek i było mi wręcz gorąco. Ponieważ chcieliśmy później rozpalić ognisko przy użyciu krzesiwka, dorwałem się do jednej brzózki i odarłem z niej pomarańczową folię. Garść takiej hubki wydawała mi się wystarczająca.
Kiedy wyszliśmy na rozległą łąkę, mniej więcej w 2/3 długości trasy na Cyrlę, słońce wciąż świeciło, ale zimny wiatr był tutaj porywisty. Pstryknęliśmy kilka fotek i uciekliśmy do lasu. Osłonięci od wiatru wypiliśmy gorąca herbatę, zjedliśmy kanapki i coś słodkiego.
Mniej więcej od tego punktu zaczął się śnieg. Z początku do kostek, później ponad kostkę, wreszcie do połowy łydki. Przy takiej temperaturze było okropnie mokro i o ile stuptuty dały radę, o tyle buty powoli zaczynały mi przemakać.
Na Cyrli siedliśmy sobie na polance i sącząc browar, obserwowaliśmy pogodę. Wciąż wiało, ale nie przejmowałem się tym; było mi ciepło po marszu i nawet nie wyciągnąłem czapki czy rękawiczek z plecaka. Oczywiście wiem, że pogoda w górach jest nieprzewidywalna i że potrafi zmienić się dosłownie z minuty na minutę. Zawsze jednak myślałem, że dotyczy to wysokich gór, powyżej 1200 m. n.p.m. a nie pagórków, które ledwo wystają na ok. 700 m. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy w ciągu niespełna 15 minut grube, stalowoszare chmury zakryły słońce, a podmuchy wiatru stały się wręcz lodowate. Szybko dopiliśmy piwo i poszliśmy dalej, przekonani o tym, że w drodze będzie nam cieplej.
Śnieg pokrywał już cały szlak. Pomimo ochłodzenia, wciąż topniał, a moje buty stawały się coraz bardziej mokre. Niebo zasnuło się ołowianymi chmurami, wiatr huczał w koronach drzew i wierzcie mi, że ten odgłos wcale nie był miły dla ucha. Zrobiło się tak zimno, że wreszcie wyciągnąłem czapkę i rękawiczki. Chłostani podmuchami odnaleźliśmy skrzyżowanie szlaków i skręciliśmy na Makowicę. Jakieś pół kilometra dalej odbiliśmy w las w dół po zboczu w poszukiwaniu miejsca na ognisko. Tutaj na szczęście już tak mocno nie wiało, ale delikatne podmuchy wciąż były wyczuwalne. Znaleźliśmy teren, na którym pilarze poodcinali uschnięte konary i drzewa, wyglądało więc na to, że opału nam nie zabraknie. Odgarnąłem śnieg aż do ściółki, zrobiłem zgrabną podstawkę z grubszych patyczków, wygarnąłem z kieszeni całą hubkę, na hubce ułożyłem zgrabny stosik cieniutkich patyczków i strzeliłem iskrami z krzesiwka. Kora brzozy zajęła się w momencie i... wypaliła szybko, a patyczki pozostały nietknięte przez ogień. Posegregowałem je, zestrugałem z niektórych korę, pozbierałem resztki hubki i spróbowałem jeszcze raz. Z takim samym efektem. Kiedy po korze nie został ślad, podłożyłem rozwarstwioną chusteczkę higieniczną. Kolejne próby nie przyniosły spodziewanego efektu. Na nic zdało się struganie patyczków na wiórka i robienie "choinek" z grubszych – rozpałka okazała się niepalna.
Buty przemokły mi do reszty, nogi ścierpły od kucania nad stosikiem, dłonie skostniały z zimna. W myślach przeklinałem własną głupotę, która podpowiedziała mi, że garść kory wystarczy. Pół godziny później stwierdziłem, że nie rozpalę tutaj ognia za pomocą krzesiwka i hubki. Wyciągnąłem papier i zapalniczkę. Jakież było moje zdumienie, gdy nawet od płonącego papieru moja rozpałka nie chciała się zapalić! Pomógł dopiero podgrzewacz odpalony od zapalniczki. Z utrzymaniem ognia też był kłopot, bo jak się okazało nawet gałązki świeżo ściętego drzewa, które leży na ziemi, są już mokre (pomimo tego że wcale nie są zasypane śniegiem). Jakimś cudem udało się rozpalić to ognisko na tyle, żeby upiec kiełbaski. Kląłem się w myślach za to, że nie zabrałem kalesonów i swetra. O ogrzaniu się, a tym bardziej wysuszeniu nie myślałem, bo jakaś dziwna siła ciągnęła mnie z powrotem na szlak; później doszedłem do wniosku, że już przy tym ognisku nieustannie myślałem o powrocie do ciepłego domku.
Zasypaliśmy ognisko śniegiem i poszliśmy w kierunku szlaku. Nim do niego dotarliśmy, poczułem niemiłe pulsowanie w dolnej szczęce. Mam parszywą siódemkę, która odzywa się zupełnie niespodziewanie. Według dentysty nie ma prawa boleć, a jednak od czasu do czasu boli i to jak jasna cholera. Wtedy właśnie tak zaczął się odzywać. Myślę że to z powodu przewiania podczas drogi na Cyrlę. Pulsowanie zaczynało się w żuchwie i promieniście rozchodziło do czubka brody oraz lewej skroni. Czułem każdy podmuch wiatru.
Szlak wiódł przez rzadki bukowy las. Podejście pod Makowicę z początku było znośne, lecz wkrótce okazało się naprawdę strome. Śnieg sięgał kolan, miejscami połowy ud. Buty przemokły już dawno, stuptuty sprawowały się bardzo dobrze, lecz tak wysoki śnieg moczył mi spodnie ponad nimi. Wiatr wiał coraz mocniej; huczał w koronach drzew nade mną i huczał też w mojej głowie. Szczękę rozrywał mi ból. Było koszmarnie i czułem się po prostu fatalnie.
Po mniej więcej 40 minutach dotarliśmy na szczyt Makowicy pośród bukowego lasu. Trudno mi opisać wrażenie, jakie wywarły na mnie korony buków, u podstawy grubych na metr, które bujały się na wietrze, niczym olbrzymie anteny samochodowe. To było jakieś takie... majestatyczne. Mokry, zziębnięty i obolały poczułem się nagle cholernie mały i zupełnie bezbronny wobec tego lasu, góry i wiatru. Szlag mnie trafiał z powodu historii z krzesiwkiem i brzózką; przecież na youtube wyglądało to tak prosto – mówiłem do siebie w myślach.
Zaczęliśmy schodzić. Szlak wiódł w dół, więc było lżej, ale za to zrobiło się jeszcze zimniej. Ząb szalał. Zacząłem okładać go śniegiem i to trochę pomagało (nie wiem na jakiej zasadzie – całkiem możliwe że po prostu wierzyłem że pomoże). Nastrój miałem fatalny. Na dodatek śnieg tutaj również sięgał kolan, ale dla odmiany na wierzchu był zamarznięty od wiatru. Człowiek stawiał stopę i śnieg się nie zapadał, lecz gdy na tę stopę przerzucił ciężar ciała, nagle zapadał się do ud – wierzcie mi, koszmar. Nie wspomnę już o tym, że wyjątkowo łatwo uszkodzić sobie kolano w takich warunkach. Szliśmy właśnie przez polankę przykrytą białym dywanem, zupełnie nagim, jeśli nie liczyć kilku małych świerków. Zrobiło się ciemniej, wiatr huczał. Nagle pomyślałem sobie: a co byśmy zrobili, gdyby teraz właśnie któryś z nas złamał nogę? Myśl jak najbardziej pragmatyczna i w gruncie rzeczy warta rozważenia, tym bardziej biorąc pod uwagę moje zainteresowanie survivalem. Jednak wtedy, zamiast zrobić krótką przerwę i zastanowić się nad tym, na samą myśl po prostu spanikowałem. Stwierdziłem że w obliczu takiego wypadku nie wiedziałbym co zrobić, a to z kolei obniżyło moje morale do poziomu gruntu. Nagle na tej polance poczułem się najbardziej nieszczęśliwym człowiekiem pod chmurami. A fakt że coś takiego poczułem, jeszcze bardziej mnie dobił, bo przecież nie byłem odcięty od świata, nie byłem ranny, miałem jeszcze zapasy. Jedyne do czego byłem zdolny, to dalszy marsz ze świadomością, że każdy krok przybliża mnie do domu.
Kiedy zeszliśmy do lasu, śnieg zaczął znikać, wiatr ustawał i ociepliło się, a ząb z rwącego stał się pulsujący. Nogi wchodziły mi do czterech liter, stopy skostniały. Szliśmy tak w milczeniu, oczy wbiłem w ziemię. Czułem się fatalnie. Chciałem po prostu siąść sobie pod drzewem i rozryczeć się, jak małe dziecko tylko dlatego, że od bezpiecznego, ciepłego domu dzieliło mnie jeszcze kilka kilometrów. Nie zrobiłem tego, dziś sam nie wiem dlaczego. W pewnym momencie zaczęło kręcić mi się w głowie i zbierać na wymioty. Nie stanęliśmy. Coś mówiło mi, że jak się teraz zatrzymam to już będzie prawdziwa masakra.
Po przeszło siedmiu godzinach od wyruszenia zeszliśmy w końcu do Rytra tak, jak planowaliśmy. Byłem wyczerpany i dobity. Czułem się pokonany i było to tym gorsze, że przecież nie wspinałem się na ośmiotysięcznik, ani nie zdobywałem północnego bieguna. Poszedłem tylko na pagórek, który wystaje raptem 948 m ponad poziom morza. I ten właśnie pagórek, ta zaledwie górka, rozbiła w proch moją pewność siebie i entuzjazm.
Długo myślałem o tym, co tak naprawdę zdarzyło się po drodze; o moich błędach i zwykłej głupocie. Nie dawało mi to spokoju i wcale nie chciałem dzielić się z Wami opisem tej wyprawy, bowiem na forum jest z pewnością wielu Wyjadaczy, którzy nie z takich przygód wychodzili roześmiani. Wstyd mi było po prostu.
Dziś jednak myślę, że moja wyprawa, a tym bardziej poniższe wnioski (i te które z pewnością dodacie Wy), może pomóc komuś uniknąć błędów, które ja popełniłem.
WNIOSKI:
- żadna wiedza teoretyczna nie zastąpi praktyki,
- planując wyprawę zawsze dopasujcie ubranie tak, żebyście mogli komfortowo przetrwać kilka godzin w naprawdę niesprzyjających warunkach (myślę że to szczególnie ważne jeśli wybieracie się w słoneczną pogodę w okresie zimowym),
- nie lekceważcie pagórków, a tym bardziej gór, wiatru i śniegu,
- kiedy czujecie, że jest Wam zimno, ubierzcie dodatkową warstwę / czapki / rękawiczki – myślenie o tym że rozgrzejecie się w marszu może doprowadzić do np. bólu zęba,
- jeśli nie macie własnych zapasów, zbierajcie hubkę w naprawdę DUŻYCH ilościach,
- ćwiczcie rozpalanie ognia w każdych warunkach,
- jeśli już uprzecie się na coś, co Wam nie wychodzi (jak mi z krzesiwem), pomyślcie, czy nie warto najpierw zrealizować to mniejszym wysiłkiem i ewentualnie potem spróbować własnym sposobem (wciąż myślę, że najpierw powinienem był rozpalić ognisko od zapalniczki i przy płonącym już ogniu spróbować rozpalić drugie krzesiwem),
- jeśli dopadną Was czarne myśli, nie wybierajcie drogi ucieczki – to redukuje wiarę we własne siły. Lepiej zatrzymać się i pomyśleć, co by było gdyby, niż machnąć ręką i poddać się (powinienem wtedy na tej polance zatrzymać się i wymyślić, co mógłbym zrobić, gdyby któryś z nas złamał nogę). Brak racjonalnej wiary w samego siebie oraz własne możliwości tylko potęguje fatalny nastrój,
- choć dziwnie to zabrzmi: nie myślcie o bezpiecznym, ciepłym mieszkaniu. Jesteście tu i teraz, i tu i teraz czujecie zimno, zmęczenie, ból. Skupcie myśli na zaspokajaniu bieżących potrzeb.
Rozpisałem się straszliwie, ale chciałem żebyście mieli pełny opis sytuacji. Oczywiście można nie zwracać uwagi na to, co napisałem i zaliczyć taką wycieczkę bez żadnych konsekwencji zdrowotnych. Uważam jednak, że warto uczyć się na cudzych błędach, choćby po to, żeby nie wrócić z wypadu z poczuciem porażki. Zapraszam do komentowania i wyciągania dalszych wniosków.