jednodniówka: Rytro - Makowica - Rytro

Relacje, zaproszenia i pomysły na ...

Moderatorzy: Morg, GawroN, thrackan, Abscessus Perianalis, Valdi, Dąb, puchalsw

volt
Posty: 19
Rejestracja: 27 sty 2009, 12:34
Lokalizacja: małopolskie
Gadu Gadu: 6991715
Płeć:

jednodniówka: Rytro - Makowica - Rytro

Post autor: volt »

Na początku opisu mojej wyprawy chciałbym zaznaczyć, że w opinii moich znajomych nie jestem ani zmarzluchem, ani kondycyjnym słabeuszem; bywam natomiast uparty i nie poddaję się szybko (takie słowa usłyszałem o sobie zanim wziąłem się za opisywanie tego wypadu). Nie raz przemokłem i przemarzłem na tego typu wypadach, ale nie narzekałem; kumpela stwierdziła nawet że jestem "entuzjastą" cokolwiek w jej ustach oznacza to słowo ;)

7 lutego br (sobota) wybrałem się z kumplem na krótką jednodniówkę. Miało nas być więcej, ale jak to zwykle bywa ludzie się wykruszyli. Plan trasy wiódł z Rytra przez Cyrlę na Makowicę i stamtąd z powrotem do Rytra. Wg mapy ok. 10 km, najwyższy szczyt Makowica (948 m n.p.m.). Pogoda niemalże idealna: słońce, temperatura ok. 10 - 12 st. C. Wziąłem wysokie trekkingowe buty, stuptuty, bojówki, podkoszulek z termoaktywnej tkaniny, kurtkę wojskową (bez podpinki i kaptura), czapkę oraz rękawiczki. Po drodze planowaliśmy kiełbaski z ogniska.

Pogoda w Rytrze rzeczywiście była cudowna: słońce grzało przyjemnie i nawet wiatr, którzy zawsze tam wieje, niespecjalnie przeszkadzał. Szlak na Cyrlę był mokry i błotnisty, tylko gdzieniegdzie warstwa śniegu sięgała ledwie do kostek. Szedłem w rozpiętej kurtce, bez czapki i rękawiczek i było mi wręcz gorąco. Ponieważ chcieliśmy później rozpalić ognisko przy użyciu krzesiwka, dorwałem się do jednej brzózki i odarłem z niej pomarańczową folię. Garść takiej hubki wydawała mi się wystarczająca.

Kiedy wyszliśmy na rozległą łąkę, mniej więcej w 2/3 długości trasy na Cyrlę, słońce wciąż świeciło, ale zimny wiatr był tutaj porywisty. Pstryknęliśmy kilka fotek i uciekliśmy do lasu. Osłonięci od wiatru wypiliśmy gorąca herbatę, zjedliśmy kanapki i coś słodkiego.

Mniej więcej od tego punktu zaczął się śnieg. Z początku do kostek, później ponad kostkę, wreszcie do połowy łydki. Przy takiej temperaturze było okropnie mokro i o ile stuptuty dały radę, o tyle buty powoli zaczynały mi przemakać.

Na Cyrli siedliśmy sobie na polance i sącząc browar, obserwowaliśmy pogodę. Wciąż wiało, ale nie przejmowałem się tym; było mi ciepło po marszu i nawet nie wyciągnąłem czapki czy rękawiczek z plecaka. Oczywiście wiem, że pogoda w górach jest nieprzewidywalna i że potrafi zmienić się dosłownie z minuty na minutę. Zawsze jednak myślałem, że dotyczy to wysokich gór, powyżej 1200 m. n.p.m. a nie pagórków, które ledwo wystają na ok. 700 m. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy w ciągu niespełna 15 minut grube, stalowoszare chmury zakryły słońce, a podmuchy wiatru stały się wręcz lodowate. Szybko dopiliśmy piwo i poszliśmy dalej, przekonani o tym, że w drodze będzie nam cieplej.

Śnieg pokrywał już cały szlak. Pomimo ochłodzenia, wciąż topniał, a moje buty stawały się coraz bardziej mokre. Niebo zasnuło się ołowianymi chmurami, wiatr huczał w koronach drzew i wierzcie mi, że ten odgłos wcale nie był miły dla ucha. Zrobiło się tak zimno, że wreszcie wyciągnąłem czapkę i rękawiczki. Chłostani podmuchami odnaleźliśmy skrzyżowanie szlaków i skręciliśmy na Makowicę. Jakieś pół kilometra dalej odbiliśmy w las w dół po zboczu w poszukiwaniu miejsca na ognisko. Tutaj na szczęście już tak mocno nie wiało, ale delikatne podmuchy wciąż były wyczuwalne. Znaleźliśmy teren, na którym pilarze poodcinali uschnięte konary i drzewa, wyglądało więc na to, że opału nam nie zabraknie. Odgarnąłem śnieg aż do ściółki, zrobiłem zgrabną podstawkę z grubszych patyczków, wygarnąłem z kieszeni całą hubkę, na hubce ułożyłem zgrabny stosik cieniutkich patyczków i strzeliłem iskrami z krzesiwka. Kora brzozy zajęła się w momencie i... wypaliła szybko, a patyczki pozostały nietknięte przez ogień. Posegregowałem je, zestrugałem z niektórych korę, pozbierałem resztki hubki i spróbowałem jeszcze raz. Z takim samym efektem. Kiedy po korze nie został ślad, podłożyłem rozwarstwioną chusteczkę higieniczną. Kolejne próby nie przyniosły spodziewanego efektu. Na nic zdało się struganie patyczków na wiórka i robienie "choinek" z grubszych – rozpałka okazała się niepalna.
Buty przemokły mi do reszty, nogi ścierpły od kucania nad stosikiem, dłonie skostniały z zimna. W myślach przeklinałem własną głupotę, która podpowiedziała mi, że garść kory wystarczy. Pół godziny później stwierdziłem, że nie rozpalę tutaj ognia za pomocą krzesiwka i hubki. Wyciągnąłem papier i zapalniczkę. Jakież było moje zdumienie, gdy nawet od płonącego papieru moja rozpałka nie chciała się zapalić! Pomógł dopiero podgrzewacz odpalony od zapalniczki. Z utrzymaniem ognia też był kłopot, bo jak się okazało nawet gałązki świeżo ściętego drzewa, które leży na ziemi, są już mokre (pomimo tego że wcale nie są zasypane śniegiem). Jakimś cudem udało się rozpalić to ognisko na tyle, żeby upiec kiełbaski. Kląłem się w myślach za to, że nie zabrałem kalesonów i swetra. O ogrzaniu się, a tym bardziej wysuszeniu nie myślałem, bo jakaś dziwna siła ciągnęła mnie z powrotem na szlak; później doszedłem do wniosku, że już przy tym ognisku nieustannie myślałem o powrocie do ciepłego domku.

Zasypaliśmy ognisko śniegiem i poszliśmy w kierunku szlaku. Nim do niego dotarliśmy, poczułem niemiłe pulsowanie w dolnej szczęce. Mam parszywą siódemkę, która odzywa się zupełnie niespodziewanie. Według dentysty nie ma prawa boleć, a jednak od czasu do czasu boli i to jak jasna cholera. Wtedy właśnie tak zaczął się odzywać. Myślę że to z powodu przewiania podczas drogi na Cyrlę. Pulsowanie zaczynało się w żuchwie i promieniście rozchodziło do czubka brody oraz lewej skroni. Czułem każdy podmuch wiatru.

Szlak wiódł przez rzadki bukowy las. Podejście pod Makowicę z początku było znośne, lecz wkrótce okazało się naprawdę strome. Śnieg sięgał kolan, miejscami połowy ud. Buty przemokły już dawno, stuptuty sprawowały się bardzo dobrze, lecz tak wysoki śnieg moczył mi spodnie ponad nimi. Wiatr wiał coraz mocniej; huczał w koronach drzew nade mną i huczał też w mojej głowie. Szczękę rozrywał mi ból. Było koszmarnie i czułem się po prostu fatalnie.

Po mniej więcej 40 minutach dotarliśmy na szczyt Makowicy pośród bukowego lasu. Trudno mi opisać wrażenie, jakie wywarły na mnie korony buków, u podstawy grubych na metr, które bujały się na wietrze, niczym olbrzymie anteny samochodowe. To było jakieś takie... majestatyczne. Mokry, zziębnięty i obolały poczułem się nagle cholernie mały i zupełnie bezbronny wobec tego lasu, góry i wiatru. Szlag mnie trafiał z powodu historii z krzesiwkiem i brzózką; przecież na youtube wyglądało to tak prosto – mówiłem do siebie w myślach.

Zaczęliśmy schodzić. Szlak wiódł w dół, więc było lżej, ale za to zrobiło się jeszcze zimniej. Ząb szalał. Zacząłem okładać go śniegiem i to trochę pomagało (nie wiem na jakiej zasadzie – całkiem możliwe że po prostu wierzyłem że pomoże). Nastrój miałem fatalny. Na dodatek śnieg tutaj również sięgał kolan, ale dla odmiany na wierzchu był zamarznięty od wiatru. Człowiek stawiał stopę i śnieg się nie zapadał, lecz gdy na tę stopę przerzucił ciężar ciała, nagle zapadał się do ud – wierzcie mi, koszmar. Nie wspomnę już o tym, że wyjątkowo łatwo uszkodzić sobie kolano w takich warunkach. Szliśmy właśnie przez polankę przykrytą białym dywanem, zupełnie nagim, jeśli nie liczyć kilku małych świerków. Zrobiło się ciemniej, wiatr huczał. Nagle pomyślałem sobie: a co byśmy zrobili, gdyby teraz właśnie któryś z nas złamał nogę? Myśl jak najbardziej pragmatyczna i w gruncie rzeczy warta rozważenia, tym bardziej biorąc pod uwagę moje zainteresowanie survivalem. Jednak wtedy, zamiast zrobić krótką przerwę i zastanowić się nad tym, na samą myśl po prostu spanikowałem. Stwierdziłem że w obliczu takiego wypadku nie wiedziałbym co zrobić, a to z kolei obniżyło moje morale do poziomu gruntu. Nagle na tej polance poczułem się najbardziej nieszczęśliwym człowiekiem pod chmurami. A fakt że coś takiego poczułem, jeszcze bardziej mnie dobił, bo przecież nie byłem odcięty od świata, nie byłem ranny, miałem jeszcze zapasy. Jedyne do czego byłem zdolny, to dalszy marsz ze świadomością, że każdy krok przybliża mnie do domu.

Kiedy zeszliśmy do lasu, śnieg zaczął znikać, wiatr ustawał i ociepliło się, a ząb z rwącego stał się pulsujący. Nogi wchodziły mi do czterech liter, stopy skostniały. Szliśmy tak w milczeniu, oczy wbiłem w ziemię. Czułem się fatalnie. Chciałem po prostu siąść sobie pod drzewem i rozryczeć się, jak małe dziecko tylko dlatego, że od bezpiecznego, ciepłego domu dzieliło mnie jeszcze kilka kilometrów. Nie zrobiłem tego, dziś sam nie wiem dlaczego. W pewnym momencie zaczęło kręcić mi się w głowie i zbierać na wymioty. Nie stanęliśmy. Coś mówiło mi, że jak się teraz zatrzymam to już będzie prawdziwa masakra.

Po przeszło siedmiu godzinach od wyruszenia zeszliśmy w końcu do Rytra tak, jak planowaliśmy. Byłem wyczerpany i dobity. Czułem się pokonany i było to tym gorsze, że przecież nie wspinałem się na ośmiotysięcznik, ani nie zdobywałem północnego bieguna. Poszedłem tylko na pagórek, który wystaje raptem 948 m ponad poziom morza. I ten właśnie pagórek, ta zaledwie górka, rozbiła w proch moją pewność siebie i entuzjazm.

Długo myślałem o tym, co tak naprawdę zdarzyło się po drodze; o moich błędach i zwykłej głupocie. Nie dawało mi to spokoju i wcale nie chciałem dzielić się z Wami opisem tej wyprawy, bowiem na forum jest z pewnością wielu Wyjadaczy, którzy nie z takich przygód wychodzili roześmiani. Wstyd mi było po prostu.

Dziś jednak myślę, że moja wyprawa, a tym bardziej poniższe wnioski (i te które z pewnością dodacie Wy), może pomóc komuś uniknąć błędów, które ja popełniłem.

WNIOSKI:

- żadna wiedza teoretyczna nie zastąpi praktyki,
- planując wyprawę zawsze dopasujcie ubranie tak, żebyście mogli komfortowo przetrwać kilka godzin w naprawdę niesprzyjających warunkach (myślę że to szczególnie ważne jeśli wybieracie się w słoneczną pogodę w okresie zimowym),
- nie lekceważcie pagórków, a tym bardziej gór, wiatru i śniegu,
- kiedy czujecie, że jest Wam zimno, ubierzcie dodatkową warstwę / czapki / rękawiczki – myślenie o tym że rozgrzejecie się w marszu może doprowadzić do np. bólu zęba,
- jeśli nie macie własnych zapasów, zbierajcie hubkę w naprawdę DUŻYCH ilościach,
- ćwiczcie rozpalanie ognia w każdych warunkach,
- jeśli już uprzecie się na coś, co Wam nie wychodzi (jak mi z krzesiwem), pomyślcie, czy nie warto najpierw zrealizować to mniejszym wysiłkiem i ewentualnie potem spróbować własnym sposobem (wciąż myślę, że najpierw powinienem był rozpalić ognisko od zapalniczki i przy płonącym już ogniu spróbować rozpalić drugie krzesiwem),
- jeśli dopadną Was czarne myśli, nie wybierajcie drogi ucieczki – to redukuje wiarę we własne siły. Lepiej zatrzymać się i pomyśleć, co by było gdyby, niż machnąć ręką i poddać się (powinienem wtedy na tej polance zatrzymać się i wymyślić, co mógłbym zrobić, gdyby któryś z nas złamał nogę). Brak racjonalnej wiary w samego siebie oraz własne możliwości tylko potęguje fatalny nastrój,
- choć dziwnie to zabrzmi: nie myślcie o bezpiecznym, ciepłym mieszkaniu. Jesteście tu i teraz, i tu i teraz czujecie zimno, zmęczenie, ból. Skupcie myśli na zaspokajaniu bieżących potrzeb.

Rozpisałem się straszliwie, ale chciałem żebyście mieli pełny opis sytuacji. Oczywiście można nie zwracać uwagi na to, co napisałem i zaliczyć taką wycieczkę bez żadnych konsekwencji zdrowotnych. Uważam jednak, że warto uczyć się na cudzych błędach, choćby po to, żeby nie wrócić z wypadu z poczuciem porażki. Zapraszam do komentowania i wyciągania dalszych wniosków.
Awatar użytkownika
palowski
Posty: 332
Rejestracja: 18 kwie 2008, 14:07
Lokalizacja: Podbeskidzie
Gadu Gadu: 5301996
Tytuł użytkownika: wiszę w hamaku
Płeć:

Post autor: palowski »

No przyznam, że to jeden z tych naprawdę ciekawych tematów :)
Super, że opisałeś swoja "przygodę", jest to idealny materiał do nauki na swoich i cudzych błędach. Przede wszystkim pokazuje jak bardzo różne warunki potrafią nakopać do dupy i jak łatwo się pomylić i zbagatelizować niektóre pozornie błache problemy.
Myślę, że głównym problemem jest pora roku i panujące warunki - na niższych wysokościach pogoda, las i szlak wydają się być przyjazne, potem z zaskoczenia bierze nas wilgoć, mróz i wiatr. Wydaje mi się, że właśnie wysokości 600 - 1000 m n.p.m. sa najgorsze, bo w okresie jesień/wiosna zachodzi w nich największa różnica w warunkach dół - góra. Sam kiedyś wybrałem się już pełną wiosną na taką wycieczkę w góry, zaczynając na ~400 metrach, kulminacja ~1100. Na dole pogoda piękna, chłodno, ale optymalnie, szlak suchy. Im wyżej tym gorzej - zaczęła się mgła, zacząłem iść po jeszcze nie stopionym, zmrożonym śniegu. Po 3 godzinach szedłem w przemoczonych butach, na skostniałych stopach. Na szczęście nie miałem problemów z wychłodzeniem, pomijając nogi (brak kalesonów).

Przypuszczam, że każdy tutaj ma za sobą podobne doświadczenie - zapał, entuzjazm, potem załamkę, kiepskie warunki i szczęśliwy powrót. Może ktoś się dołączy do opowiadania?

----------------
Listening to: Willy DeVille - It's So Easy
Treasure Hunter
Posty: 722
Rejestracja: 01 lut 2008, 02:11
Lokalizacja: Górny Śląsk
Tytuł użytkownika: DD Hammocks
Kontakt:

Post autor: Treasure Hunter »

Volt Masz u mnie piwo. :564:

Doskonały opis. Już chyba wiesz, że była to jedna z ważniejszych wypraw w Twoim życiu. Jeden taki dzień jest więcej warty niż setki wypadów, na których wszystko poszło zgodnie z planem. Bezcenne doświadczenie.

Nieważne, że coś się nie udało. Każdy kiedyś miał i pewnie nie raz jeszcze będzie miał takie chwile. Ważne, żeby wyciągnąć wnioski.

Co do Twoich wniosków mam jedną uwagę. Ubrać należy się zanim zrobi się nam zimno. Warstwami ubrania należy gospodarować tak aby nigdy nie było nam ani zimno, ani ciepło. Ciało powinno być utrzymane w temperaturze komfortu. Tyle w teorii- w praktyce też zdarza mi sie przegapić "ten moment" w którym należy coś zdjąć albo ubrać.
Awatar użytkownika
palowski
Posty: 332
Rejestracja: 18 kwie 2008, 14:07
Lokalizacja: Podbeskidzie
Gadu Gadu: 5301996
Tytuł użytkownika: wiszę w hamaku
Płeć:

Post autor: palowski »

Co do kontroli ciepłoty ciała muszę podzielić się pewną obserwacją.
Jakiś niedawny czas temu miałem okazję być na wycieczce w góry z grupą ludzi, których doświadczenie "terenowe" powinno być duże. Nie mogę podać więcej szczegółów co to za grupa, dlaczego doświadczeni i z jakiej okazji wycieczka.
Fakt faktem, że Ci ludzie w czasie całej dwudniowej wycieczki lubowali się w częstych, średnio raz na 40 minut, przerwach na "Można zdjąć kurtkę, jeżeli komuś ciepło" albo "Można się ubrać, bo troszkę wieje". Zazwyczaj przerwy miały miejsce po ~15 minutach forsownego podchodzenia w górę, kiedy wszyscy zdążyli się lekko spocić... i trwały ponad 10 minut. Przez ten czas zdążyłem sie wychłodzić i zacząć odczuwać wielką potrzebę kontynuacji marszu. Oni jednak wyciągali kanapki, herbatę... i nie, nie szedłem w kurtce, bo nie lubię co chwile ubierać i zdejmować z siebie warstw. Całą drogę z powodzeniem przeszedłem w bawełnianym, grubszym niż koszulka longsleevi'e i windstopperze. Moja kontrola ciepła polegała na solidniejszym bądź mniej naciągnięciu szalobajery, ewentualnie rozpięciu zamka.
Co myślicie o takim zachowaniu? Ja powiem szczerze byłem zaskoczony, że doświadczone górołazy praktykowali wychładzanie się na szlaku...

----------------
Listening to: Jamal - Policeman
volt
Posty: 19
Rejestracja: 27 sty 2009, 12:34
Lokalizacja: małopolskie
Gadu Gadu: 6991715
Płeć:

Post autor: volt »

Mózg pisze:No przyznam, że to jeden z tych naprawdę ciekawych tematów :)
Super, że opisałeś swoja "przygodę"
Treasure Hunter pisze:Volt Masz u mnie piwo. :564:Doskonały opis.
Dziękuję :) Obawiałem się, że będzie zbyt długi i nic szczególnego nie wniesie.
Mózg pisze:Przede wszystkim pokazuje jak bardzo różne warunki potrafią nakopać do dupy i jak łatwo się pomylić i zbagatelizować niektóre pozornie błache problemy.
Miło mi to słyszeć, bo właśnie to chciałem opisać, stąd szczegółowość.
Treasure Hunter pisze:Już chyba wiesz, że była to jedna z ważniejszych wypraw w Twoim życiu. Jeden taki dzień jest więcej warty niż setki wypadów, na których wszystko poszło zgodnie z planem. Bezcenne doświadczenie.
Dokładnie! :) Choć i do tego, żeby zaakceptować to jako doświadczenie musiałem na swój sposób dojrzeć.
Treasure Hunter pisze:Ubrać należy się zanim zrobi się nam zimno. (...) Tyle w teorii- w praktyce też zdarza mi sie przegapić "ten moment" w którym należy coś zdjąć albo ubrać.
Zgadzam się w całej rozciągłości. Ale ponieważ łatwo przegapić właściwy moment, zwłaszcza na samym początku przygody z takimi warunkami, warto przyjąć jako krytyczną chwilę, w której robi się nam zimno.
Mózg pisze:Fakt faktem, że Ci ludzie w czasie całej dwudniowej wycieczki lubowali się w częstych, średnio raz na 40 minut, przerwach na "Można zdjąć kurtkę, jeżeli komuś ciepło" albo "Można się ubrać, bo troszkę wieje". Zazwyczaj przerwy miały miejsce po ~15 minutach forsownego podchodzenia w górę, kiedy wszyscy zdążyli się lekko spocić... i trwały ponad 10 minut.
Ja tak raz wędrowałem w lecie. 7-godziną trasę pokonałem w przeszło 9 godzin i byłem totalnie wypluty. W zimie wydaje mi się to tym bardziej niebezpieczne właśnie ze względu na wychłodzenie. W ciągu 10 minut ludzie zaczynają marznąć, więc ubierają się grubiej, po czym po 15 minutach podejścia znowu jest im gorąco i tak w kółko - idealna wg mnie okazja do zapalenia płuc.

Myślę że poważną winę za takie zachowanie grupy ponosi ten ktoś, kto nią przewodził. Miałem okazję chodzić z przewodnikiem PTTK, który naprawdę znał się na przewodzeniu i na chodzeniu po górach w ogóle. Zadziwił mnie sposób, w jaki ten człowiek pokonuje szlak. Jest jak mały żuczek: nie spieszy się ani pod górę, ani w dół; nieustannie i niezmiennie idzie jednakowym tempem. Chciałem nauczyć się tak chodzić i wierzcie mi, wcale nie jest to takie proste. Trzeba brać pod uwagę zarówno teren, jak i własne ciało, plecak, temperaturę, oddech i masę innych czynników, ale wydaje mi się, że wyrobienie w sobie nawyku utrzymywania niezmiennego tempa marszu jest cholernie przydatną sprawą. Po pierwsze: nie męczymy się za bardzo, po drugie nie przegrzewamy się, więc i nie musimy się drastycznie chłodzić, po trzecie trasa wydaje się nam ciągła, a co za tym idzie mniej się dłuży.

Wspomniany przewodnik potrafił przyłożyć takie właśnie tempo marszu, żeby każdy z naszej grupy mógł iść równo, bez zostawania w tyle - to też cenna umiejętność.

Kiedy idę w góry staram się tak rozplanować trasę, żeby w zależności od dystansu i warunków atmosferycznych zrobić 1 - 3 długie przerwy w ciągu dnia na jedzenie i picie. Staram się też ograniczyć krótkie przerwy na rzecz opracowania wspomnianego równego tempa marszu, właśnie po to, żeby jak Mózgu napisałeś "Moja kontrola ciepła polegała na solidniejszym bądź mniej naciągnięciu szalobajery, ewentualnie rozpięciu zamka. "
Awatar użytkownika
PA
Posty: 298
Rejestracja: 28 sty 2008, 21:01
Lokalizacja: Toruń
Gadu Gadu: 3500980
Płeć:

Post autor: PA »

Volt - jeśli twoja koleżanka się nie myliła prawdopodobnie niedługo pójdziesz w podobnych warunkach jeszcze raz z większym bagażem doświadczeń. Opowiadanko ciekawe. Jedno co mi się od razu przypomniało: nigdy nie próbuj rozpalać ognia jeśli nie masz pewności że Ci się to uda. Jeśli nie stosujesz tej zasady efekt jest taki, że nie dość że nie masz ognia to jeszcze masz problem z psychiką. W przypadku długotrwałych nieudanych prób wychłodzisz się jeszcze bardziej. Na Waszym miejscu wolałbym iść i w ogóle się nie zatrzymywać. Oby kolejne wycieczki były równie udane :D (mimo to bezpieczne).
volt
Posty: 19
Rejestracja: 27 sty 2009, 12:34
Lokalizacja: małopolskie
Gadu Gadu: 6991715
Płeć:

Post autor: volt »

PA pisze:Jedno co mi się od razu przypomniało: nigdy nie próbuj rozpalać ognia jeśli nie masz pewności że Ci się to uda. Jeśli nie stosujesz tej zasady efekt jest taki, że nie dość że nie masz ognia to jeszcze masz problem z psychiką.
Mears :) Kiedy to wczoraj przeczytałem wydało mi się oczywistą oczywistością ;)
PA pisze:Na Waszym miejscu wolałbym iść i w ogóle się nie zatrzymywać.
No tak byłoby prościej, ale założeniem było rozpalenie ognia za pomocą krzesiwka.
PA pisze:Oby kolejne wycieczki były równie udane :D (mimo to bezpieczne).
Dzięki :lol:
Awatar użytkownika
Dąb
Posty: 1048
Rejestracja: 08 lut 2008, 19:47
Lokalizacja: Gorzów
Płeć:
Kontakt:

Post autor: Dąb »

A ja mam wręcz odwrotną zasadę zawszę rozpalam ognisko w skrajnych warunkach, nawet na parogodzinnym spacerze jeżeli warunki są naprawdę kiepskie, praktyka czyni mistrza, jeżeli bym nie stosował tej zasady to nie potrafił bym rozpalać ognia nawet jak jest sucho, ponieważ na początku nigdy nie ma pewności czy się uda. Kiedyś nosiłem parę kostek rozpałki do grilla w razie czego, pamiętam że raz jej tylko użyłem, wolałem się męczyć i dlatego szybko udało mi się uniezależnić od tej rozpałki.
https://www.instagram.com/whittling_bushcraft/

Cała tajemnica wiedzy puszczańskiej, tkwi tylko i wyłącznie w chęci jej zdobycia. Nie są potrzebne do tego niezmierzone odmęty pierwotnej puszczy. Nie jest potrzebny super sprzęt czy ubranie rodem z kosmicznych technologi. Wystarczy chcieć, oglądać, czytać i próbować. Nie zrażać się niepowodzeniami. Proste - ale to cała tajemnica. Szkoda, że większość adeptów leśnej ścieżki nie potrafi tego zrozumieć...

"Płyń pod prąd - z prądem płyną tylko śmieci "
volt
Posty: 19
Rejestracja: 27 sty 2009, 12:34
Lokalizacja: małopolskie
Gadu Gadu: 6991715
Płeć:

Post autor: volt »

Hmm to ja może uściślę. Radę Mearsa rozumiem jako przestrogę przed niepotrzebnym marnotrawieniem energii oraz zapału i zgadzam się z nią. Zgadzam się również z Dębem w kwestii praktyki w każdych warunkach, dlatego właśnie w moich wnioskach napisałem, że powinienem był rozpalić ognisko od zapalniczki jeśli nie szło z krzesiwkiem, żeby mieć ogień, a dopiero później, w ramach treningu na spokojnie i bez presji spróbować z krzesiwem. To wydaje mi się sensowne na początek.
Awatar użytkownika
Dąb
Posty: 1048
Rejestracja: 08 lut 2008, 19:47
Lokalizacja: Gorzów
Płeć:
Kontakt:

Post autor: Dąb »

volt, myślę że w twoim wypadku to nie miało znaczenia czy to było krzesiwo czy zapalniczka ponieważ udało ci się uzyskać płomień używając krzesiwa, więc ten podgrzewacz równie dobrze mogłeś rozpalić od krzesiwa.
https://www.instagram.com/whittling_bushcraft/

Cała tajemnica wiedzy puszczańskiej, tkwi tylko i wyłącznie w chęci jej zdobycia. Nie są potrzebne do tego niezmierzone odmęty pierwotnej puszczy. Nie jest potrzebny super sprzęt czy ubranie rodem z kosmicznych technologi. Wystarczy chcieć, oglądać, czytać i próbować. Nie zrażać się niepowodzeniami. Proste - ale to cała tajemnica. Szkoda, że większość adeptów leśnej ścieżki nie potrafi tego zrozumieć...

"Płyń pod prąd - z prądem płyną tylko śmieci "
volt
Posty: 19
Rejestracja: 27 sty 2009, 12:34
Lokalizacja: małopolskie
Gadu Gadu: 6991715
Płeć:

Post autor: volt »

Racja:) Nie wpadłem na to.
Awatar użytkownika
Rzez
Posty: 667
Rejestracja: 03 mar 2008, 23:16
Lokalizacja: Mölndal
Gadu Gadu: 2437677
Tytuł użytkownika: F&L
Płeć:
Kontakt:

Post autor: Rzez »

Bardzo dobry opis i sporo nabytego doświadczenia!

Dokładnie jak wyżej jest napisane - ubranie tak dobrane, że w ciągu 5-10 minut postoju w celu wypicia herbatki/zjedzenia batona, tudzież czekolady, nie następuje wychłodzenie.

Dopiero przy dłuższych postojach warto mieć coś na prawdę ciepłego pod ręką, kurtkę lub sweter, w których się nie chodzi, a które slużą do postojów lub rozbijania/składania biwaku.

Po ciekawych wypadach przydaje się wypisywanie różnych wniosków, często nauczki idą w niepamięć, a tak wystarczy ino rzucić okiem do notatnika/dziennika wyjazdowego.
,,I don't know what's wrong with me, but I love this shit.''
krukzg
Posty: 35
Rejestracja: 15 wrz 2008, 17:55
Lokalizacja: Zielona Góra
Tytuł użytkownika: KSF
Płeć:

Post autor: krukzg »

Coś w sumie dość podobnego przeszedłem wczoraj. Wybrałem się na spacerek na Wzgórza Piastowskie, a konkretniej na Górę Wilkanowską (221m n.p.m.). Dystans to jakieś 10-12 kilometrów. Byłem pewien, że będzie to miły i przyjemny spacer i tak tez było, do czwartego/piątego kilometra. Zaczęła mnie boleć pachwina, marsz stał się udręką. Reszta dystansu to utykanie w kierunku szczytu wzniesienia i dalej domu. Jedyną pociechą było zobaczenie kilka metrów ode mnie śmigających zająców ;-) Pozdrawiam
ODPOWIEDZ

Wróć do „Imprezy, wyprawy oraz spacery”