Zrobiliśmy z kumplem krótką traskę po Beskidzie Żywieckim (sznurkiem po mapie wychodzi ponad 40km, dokładnie nie jestem w stanie policzyć):
Rycerka - Hala Rycerzowa - czerwony szlak
Hala Rycerzowa - Przełęcz Przegibek - niebieski szlak
Przełęcz Przegibek - Zwardoń - czerwony szlak (graniczny)
Obóz nr 1: las na na wschodnim zboczu góry Bugaj.
Obóz nr 2: las ok. 30min marszem czerwonym szlakiem na północ od góry Kikula.
Sprzęt: za dużo i za ciężki.

Link do zdjęć na dole.
Od dłuższego czasu w planach miałem wyskoczyć gdzieś w góry, chociaż na krótko. Tym razem udało się. W niedzielę pojechałem do kumpla na Śląsk, co by skończyć pewien projekt - nie bardzo wiedzieliśmy czy wyrobimy się żeby móc pojechać, czy nie wypadnie mi coś w ostatniej chwili, gdzie właściwie pojedziemy, etc. Wziąłem więc plecak sprzętu i suchego żarcia i wsiadłem w niedzielę rano w pociąg. Na miejscu okazało się, że jednak się uda i lepiej jechać w Beskid żywiecki niż śląski, bo jest spokojniej. Jako, że w środę wieczorem musiałem już być kilkaset kilometrów na północ, to po trzech godzinach snu wpakowaliśmy się w pociąg w Tarnowskich Górach by wylądować na miejscu po 10tej. Krótka wizyta w wiejskim sklepiku i już byliśmy na szlaku. Ruszyliśmy czerwonym z Rycerki. Od razu zauważyłem, że moja kondycja została w domu i pewnie jeszcze smacznie pochrapuje pod kołderką, no ale nic - trzeba jakoś wpełznąć. Sytuację pogarszał jeszcze plecak, w którym zapakowane miałem mnóstwo szpeju na każdą pogodę + suchego żarcia na tydzień, no i woda na 3dni. Zapomniałbym o właściwych zakupach, które poczyniliśmy przed wyjazdem, czyli dwie konserwy, dwa pasztety, sporej wielkości chlebek razowy i dwa pęta kiełbasy. Po kilku krótkich przystankach na odetchnięcie szczerze wątpiłem abyśmy mieli przejść zamierzoną trasę, czyli dotrzeć z Rycerki do Wielkiej Rycerzowej, a następnie szlakiem granicznym do Zwardonia. Jakimś jednak cudem, dopełzliśmy do Mładej Hory, która powitała nas stadkiem saren, które zobaczyliśmy dopiero jak zaczęły się ewakuować, oraz znaleźliśmy budkę z piwem.

Nogi powoli zaczynały się przyzwyczajać do marszu, organizm coraz rzadziej wymuszał przystanki celem serca uspokojenia, na dodatek słonko zaczęło nieco mniej nieśmiało się pokazywać, więc droga stała się przyjemniejsza. Po wejściu na Jaworzynkę jednak, widoki nakazały nam zrobić postój. Wyleżeliśmy się tam może nawet godzinę. Może tylko pół - czas zupełnie inaczej mi płynął na tym wypadzie, a telefon miałem wyłączony. W końcu jednak ruszyliśmy dalej na południe. Coraz częściej pojawiała się pędząca mgła (może to chmury były?), do tego stopnia, że w pewnym momencie zaskoczył nas brak schroniska, które przed momentem widzieliśmy po naszej lewej stronie. Więcej go nie zobaczyliśmy, pomimo tego, że na skrzyżowaniu szlaków, gdzie jeden właśnie do niego odbija, spędziliśmy kilkanaście minut. Z Hali Rycerzowej ruszyliśmy niebieskim szlakiem na wschód, bo nie trzeba było przeć dalej pod górę, a i tak dochodził on w końcu do granicznego. Las we mgle przedstawiał się cudownie, chętnie bym tam postawił mały domek.

Na przełęczy Przegibek wreszcie zeszliśmy na czerwony szlak i dziarsko ruszyliśmy przed siebie. Niedługo potem na swej drodze spotkaliśmy przejście graniczne. Mała wiatka, do tego dwie ławeczki z miejscem na ognisko na uboczu, góra śmieci (naprawdę - góra) i rozwalona tablica z jakąś informacją dot. parku. W pierwszej chwili uznaliśmy, że można by tutaj zanocować, w końcu była już godzina 17ta. Jednak śmieci i przenikliwe zimno spowodowane silnym wiatrem połączonym z mgłą sprawiło, że ruszyliśmy dalej, w poszukiwaniu oddalonego o 25 minut drogi (wg. tamtejszej mapy) kolejnego przejścia granicznego. Niestety - po godzinie marszu uznaliśmy, że tam gdzie miało być - nie było go. No nic, idziemy dalej - kolega bardzo chce dotrzeć na polanę niedaleko góry Abramów - ma wizję, że będzie tam świetnie. Nagle słyszymy jakieś trzaski zbliżające się zza nas lasem wzdłuż szlaku. Zatrzymujemy się. Po chwili, w odległości może 3m od nas, zatrzymuje się jeleń. Akurat stanął w miejscu, gdzie gęstwina miała spory prześwit. Popatrzył, dwa inne zatrzymały się obok niego i ruszył dalej lasem. Niestety - nie zdążyliśmy wyciągnąć aparatu, ani bestii dopaść - zwłaszcza, że już powoli kończył się nam czas. Moja percepcja na tym etapie była już mocno zaburzona ze zmęczenia, ale wydaje mi się, że sztuk było ok. 5. Ostatecznie uznałem, że dość tego łażenia, bo za chwilę nie zobaczymy własnej ręki. Odbiliśmy przez paprocie na południe i zaczęliśmy rozbijać obóz. Ciemno zrobiło się zanim zdążyliśmy się porządnie rozłożyć pod plandeką, którą dodatkowo zabezpieczyłem z jednej strony workami na śmieci, bo wiatr nagle przybrał na sile i zaczął zmieniać kierunek. Zjedliśmy kolację. Nigdy nie jadłem tak smacznego chleba, kiełbasy i nie zapijałem tak dobrą herbatą.

Czas zatem spać. W śpiworkach jeszcze jeden kubeczek herbaty na rozgrzanie i nagle na moment zrobiło się jasno. No ładnie, myślę. Jeszcze burzy nam brakowało. Kilkanaście minut później strugi deszczu niemiłosiernie katowały plandekę. Patent z workami, jak na razie działał jak trzeba. No nic, jak nam coś pozrywa, to się naprawi. Latarka jest, jakoś damy sobie radę. Może piorun nie walnie nigdzie koło nas. Chwilę po tej myśli poczułem, że jest mi zimno. I mokro. Otworzyłem oczy. Deszcz dalej szumiał, ale już delikatnie. Powoli zaczynało świtać, z plandeki bezczelnie kapało na mój śpiwór, na dodatek kolega leżał na połowie mojej karimaty, bo w nocy zaczęło zacinać z drugiej strony. Nie chciało mi się wierzyć, że przespałem burzę, bo wcale nie byłem zrelaksowany kiedy się zaczęła. Jak się później okazało - kolega zrobił podobnie. Szybka zmiana pozycji, poprawienie śpiwora, dorzucenie kurtki na wierzch, znalezienie zagubionej gdzieś w nocy czapki i leżę dalej. Po jakimś czasie jednak zaczyna mnie to męczyć, więc budzę kumpla i zarządzam ewakuacje z tego miejsca. Śniadanie zjemy w jakimś przyjemniejszym miejscu, a rzeczy wysuszymy jak wyjdzie słonko. Przecież wyjdzie. Wczoraj wyszło.
Na szlaku od razu przyjemniej. Człowiek się rusza, to i człowiekowi cieplej. Plecak jakby nieco lżejszy się wydaje niż dzień wcześniej. Przez 4 godziny marszu spotykamy jedną osobę, jadącą z resztą z nami w tym samym przedziale, a idącą od Zwardonia. Gęby nam się cieszą, bo ewidentnie dzięki temu, że wczoraj się zmęczyliśmy, damy radę dotrzeć na miejsce na czas. W lesie cały czas pada, na otwartej przestrzeni zwykle wieje. Mgła osadza się na zaroście, przez co mam wrażenie, że właśnie nie trafiłem jakimś napojem do ust. Co chwilę trzeba zmieniać konfiguracje ubrania, a tu dołożyć polar, a tu go zdjąć, a tu założyć arafatkę, tam czapkę, jednak w końcu znajdujemy o dziwo zaciszne, a także w miarę suche miejsce na popas. W trakcie śniadanka gdzieś z mgły wyłaniają się 4 kobieciny zbierające jagody. Zagadały, uśmiechnęły się i poszły dalej. Po posiłku składającego się z chleba, konserwy turystycznej za 2,5zł, groszku z puszki i herbatki ruszamy dalej. Jakież było nasze zdziwienie, gdy po chwili z mgły wyłonił się znak: Schronisko na Wielkiej Raczy 0,05h z dopiskiem "czyli 3min

Tego dnia, widzieliśmy na szlaku i w schronisku dokładnie 9 osób. Niezbyt wiele jak na cały dzień marszu. Góry te stanowczo można polecić ludziom wielbiącym spokój.
Kolejny obóz rzeczywiście rozbiliśmy wcześnie, bo około 17tej. Spokojnie zjedliśmy, pogadaliśmy, był czas zanim zrobi się czarno. Oczywiście słońce nie pojawiło się nawet na moment, więc to co zamokło poprzedniej nocy, teraz wprawiało nas w niezbyt optymistyczny nastrój. Nauczony doświadczeniem, że Jungle Bag nie jest w stanie podołać temperaturze w nocy i nad ranem, wyciągnąłem z apteczki NRCtkę i zawinąłem się nią aż pod szyję (z zewnątrz śpiwora, zawinięta pod karimatę). Sprawdziła się jak złoto! Nie dość, że było mi ciepło, to jeszcze śpiwór nie nasiąkał od kropel z plandeki, której nie można było ustawić w sposób zadowalający (dwuspadowo), bo była jedna na dwóch. Tym razem też zawieszona dużo wyżej dla wygody, bo czułem w sercu, że burz wszelakich już nie będzie. Nie mogłem jednak za bardzo spać tej nocy, dzięki czemu zobaczyłem, a właściwie to nie zobaczyłem, plandeki. Nie bardzo też widziałem własną rękę. Noc była totalnie czarna.
Wstaliśmy po 7mej i od razu zaczęliśmy się zwijać. Wg. planu musieliśmy ruszyć o 8mej, aby dotrzeć na czas (ustaliliśmy spory haczyk, żeby dotrzeć bez stresu). Jak się okazało, koledze śpiwór przemókł totalnie w nogach, do tego stopnia, że po podniesieniu go, na karimacie została mała kałuża. Po zwinięciu bajzlu ruszyliśmy skąd przyszliśmy. Kolega prowadził. Nawet nie przyszło mi do głowy aby popatrzeć na kompas, wszak rozbiliśmy się nie dalej jak 50m od szlaku. No to idziemy. Widzę masę wyciętych drzew i gałęzi walających się na ziemi. Wczoraj tego nie mijaliśmy. No trudno, nieważne, już widać przecież szlak. Wychodzimy z pomiędzy drzew, rozglądamy się. To definitywnie nie jest szlak. To jest polana, albo bardziej przecinka, na której rosną jakieś zmaltretowane jeżyny.
No nic, przecież z tej strony przyleźliśmy do obozu, więc najwyżej wyszliśmy z lasu troszkę w innym miejscu. Zdarza się. Pójdziemy w dół tą przecinką i przecież będzie szlak. Idziemy.
Mój mózg budzi się i mówi mi, że w sumie to pomimo tej żelaznej logiki, którą obaj z kolegą przed chwilą się wykazaliśmy, coś jest bardzo nie tak. Rzucam okiem na kompas. Idziemy na wschód. Szlak powinien iść na południe. Co gorsza, obóz zrobiliśmy po wschodniej stronie szlaku. Zarządzam powrót do obozu i przemyślenie tego co właśnie widzieliśmy. Chwilę nam zajęło znalezienie miejsca naszego noclegu, ale po kilku minutach się udało. No i rzeczywiście. Poszliśmy dokładnie w tym kierunku, z którego przyszliśmy. jednak umknęło nam to, że chcieliśmy się rozbić na stosunkowo płaskim, więc gdy płaskie się kończyło, to zmieniliśmy kierunek. Ruszyliśmy zatem w tym samym kierunku, ale korygując, aby trzymać się płaskiego. No i brawo. Szlak.
Ruszamy w dół. Pluję sobie w brodę, że z taką lekkością przyszło mi pójście nie tą drogą co trzeba, tylko dlatego, że przecież 'tutaj na pewno się nie zgubimy'. Właściwie to akceptacja tego, że idziemy w zupełnie innym kierunku. Jednak kompas jest po to, aby go używać. I warto o tym pamiętać. Na trasie mija nas już tylko jeden turysta.
Do Zwardonia dochodzimy około 10:30. Sklepik, pakujemy się do pociągu i rozpoczynamy konsumpcje śniadania. Czas płynie tutaj inaczej dla wszystkich. Maszynista zapytany o której odjeżdża odpowiada po chwili namysłu 'aaaa.. jakoś koło w pół do'. Przebieram się w czyste ciuchy i wykładam na miękkim siedzeniu. Niby wreszcie sucho, niby miękko, a jednak już zaczynam tęsknić i myślę kiedy będę mógł wrócić do dziczy.

Wybaczcie tą przydługą opowieść, ale jakoś tak mnie naszło. Poniżej podrzucam linka do picasy. Aparat był kolegi, więc raczej on robił fotki, ja z rzadka (no i zrobiłem może 3 telefonem + jakieś filmiki).
https://picasaweb.google.com/abscessus/ ... directlink