Zmotywowałeś mnie

Uciekają mi zakładki na blogu i pierw chciałem to tam przewalczyć, ale olać to - mam chwilę więc piszę jak było

A jakby ktoś chciał pomóc i zna się trochę na wordpresie to z chęcią skorzystam!
Przygotowania:
Wyjazd z założenia miał być dziki, wariacki nie nie przygotowany w żaden konkretny sposób. Osobiście lubię przygotowania, lubię mieć przemyślany sprzęt, którego każdy element komponuje się z pozostałymi a całość funkcjonuje jak dobrze ustawiona kolumna destylacyjna. Ale ten wyjazd miał być inny! Walcząc sam ze sobą nie przygotowywałem i nie sprawdzałem kompletnie nic aż do niedzieli do godziny 18. Dopiero wtedy wrzuciłem graty do plecaka, zszedłem do roweru i myślałem, jak plecak i inne graty przymocować na bagażnik czy w inne miejsca. Na szczęście udało się to zrobić bardzo cwanie - po prostu owinąłem rurki bagażnika szelkami z plecaka i jakoś tak wszystko się kupy trzymało.
Ale może pierw o samej maszynie. Rower z założenia miał być najprostszy ale też i najtańszy. Stara rometowska rama, stalowe obręcze gięte z płaskownika, korba na wpasowywane miski i kliny czy jeden element dający napęd i hamulec - piasta typu torpedo. Ustawiłem wszystko jak tylko umiałem: kliny dobiłem zgodnie ze sztuką, dociągnąłem luzy, nasmarowałem łańcuch.
Zmianami, które zrobiłem w rowerze przed wyjazdem to było dołożenie błotników, i zmiana mostka i przedniego widelca (miał bardzo mały prześwit do opon, w rezultacie czego każda drobna centra groziła ocieraniem ogumienia), ponieważ nowy widelec miał trochę dłuższą rurę sterową musiałem zastosować grubszą podkładkę - oryginalnie jest to mocowanie lampy karbidowe, mi posłużyło jako flansza pod koszyk na bidon. I to właściwie tyle zmian. Błotniki z ukrainy miały pourywane mocowania które zastąpiłem w każdym możliwym miejscu trekotkami - działa bardzo dobrze, jest tanio, szybko i skutecznie. Tak jak lubię! Mostek zmieniony ponieważ podczas jednej z przejażdżek trochę za mocno depnąłem pod górkę i wyrwałem oryginalny.
Zasada dobierania ekwipunku była prosta: najtaniej i najmniej. Zabrałem to co zwykle zabieram na krótkie wypady. Do plecaka trafiły podstawowe graty: blaszany kubek z pokrywką, piersiówka ze spirytusem, mała apteczka z podstawowymi opatrunkami, arafatka, rękawice robocze, trochę sznurka, jakaś podpałka, zapaliczka, zapasowa bielizna i szwedzka koszulka "termoaktywna" z długim rękawem, podróbka buffa. Znalazło się miejsce na skromy zapas jedzenia - Batony musli domowej produkcji, paczka lifów którą dostałem jeszcze od Valdiego, jakieś jerky. Z rzeczy dołożonych specjalnie na wyprawę: płyn na komary, filtr przeciwsłoneczny, husteczki dla niemowląt.
Po przeciwnej od plecaka stronie bagażnika wisiało kojo - letni śpiwór wojskowy legii cudzoziemskiej - fajny, bo od spodu powleczony gumą, dzięki czemu może służyć jako samodzielne leże - ciepły i wygodny, nawet kiedy trochę zmoknie). Na bagażniku plandeka i austriacka kurtka z "gore-tex'u", choć jej wodoszczelność już dawno przeszła do historii.. Na rami wisiała także narzędziówka: multitool, blaszany uniwersalny klucz, smar i spinki do łańcucha, klucz do szprych, szmatka, trekotki, łyżka i łatki do opon.
Na sobie miałem ciuchy - jedyny lepszy jakościowo ubiór to były spodenki z Under Armour. Reszta to zwykłe ciuchy - hawajska koszula, austriackie spodnie, buty podróba amerykańskich jungli, na głowie czapeczka domowej roboty. Do tego miałem założoną szaszetę nerkę na telefon, aparat, dokumenty i kasę, przypiąłem do mnie także nóż marki mora oraz okulary przeciwsłoneczne.
1. Dzień
Wyruszyłem z Katowic w poniedziałek ok. 7 rano - plan był taki, żeby ruszyć jak tylko zacznie świtać, ale przecież nie mogłem wyjechać i nie postawić nic kolegą, więc trochę powalczyliśmy poprzedniego wieczora. W rezultacie wstałem po 6, coś zjadłem i ruszyłem. Przebicie się przez metropolie było trudne - źle opisane rozjazdy, duży ruch i lekki kac nie ułatwiały zadania. Do tego ciągłe podjazdy i zjazdy, które są wyjątkowo irytujące mając tylko jeden bieg. Ale w końcu udało mi się dojechać na Herby (polecam ichsze gotowe jedzenie w słoikach!) skąd trasa była już prosta. Bocznymi drogami przejechałem aż do Złoczewa, gdzie czekał na mnie Bubel z jedzeniem i nie tylko...

Wieczorem niestety pojawiły się jakieś dziwne bóle w klatce piersiowej - kłucie w splocie słonecznym, płytki oddech, zimny pot, czułem się jakbym miał zaraz zejść z tego świata. Na szczęście kolejne łyki rozrzedzały krew. Spałem u Bubla, co było dobrym pomysłem, zwłaszcza, że w nocy była okropna burza, rano pobudka, zebranie się do kupy i wyjazd koło 7dmej.
2. Dzień
Pogoda się trochę zepsuła, ale jechało się dalej. Dopadł mnie także straszny dół - na szczęście w każdej chwili mogłem zadzwonić do ukochanej która wsparła mnie dobrym słowem. Dół prawdopodobnie wynikał z tego, że doszło do mnie jak trudnym będzie dojechać w wyznaczone miejsce oraz przez problemy zdrowotne z dnia poprzedniego. Dopiero kiedy zatrzymałem się na stacji na kawę i krótki odpoczynek nastrój się zmienił...

Stwierdziłem, że nie zatrzymuje się na noc tylko będę jechał jedynie z krótkimi przerwami na sen. To był bardzo dobry wybór! Załamanie pogody sprawiło, że większość rzeczy miałem mokrych, a jak nie mokrych to przynajmniej wilgotnych, i tak bym się porządnie nie wyspał a straciłbym dużo czasu na szukanie miejsca, rozpalenie ogniska i tak dalej. Jak już pisałem decyzja podniosła zdecydowanie morale. Do tego praktycznie cały dzień była jazda po płaskim, dobrym asfalcie prosta nawigacyjnie, jechało się bardzo miło. Z doświadczenia wiem, że na krótką metę wystarczą mi 2 godziny snu, aby znów być monter. W momencie kiedy mocniej zaczęło lać zdecydowałem się te dwie godziny odespać w rezydencji "wiata przystankowa"

Był już środek nocy, nikomu tam nie przeszkadzałem, zwłaszcza, że lało jak z wiadra. Co prawda i tak miałem całe ciuchy przemoczone, ale i tak jazda w deszczu przez całe dzień nie należy do najprzyjemniejszych...

jak obudziłem się przed pierwszą deszcz już ustał, co odebrałem za dobry omen, zebrałem "obóz" i znów wskoczyłem na rower..
3. Dzień
Bubel powiedział mi o skrócie na Toruń przy Rożnie Wielkim (albo górnym) starałem się tamtędy pojechać, było koło 2giej w nocy. Przejeżdżając przez las jedynie mignął mi napis "[...] grozi śmiercią!" zawróciłem i okazało się, że właśnie przejeżdżam przez jakiś poligon wojskowy i przebywanie grozi śmiercią. Ale był środek nocy, więc przejechałem - półtorej godziny totalnego odludzia przez las. Do tego dość gęsta mgła i totalna ciemność.. Człowiek potrafi oszaleć. Na szczęście moje szaleństwo objawiło się tym, że wysikałem się ciągle jadąc na rowerze i ani kropelka na mnie nie spadła! Kiedy dojechałem do głównej na Toruń ciągle przejeżdzające TIRy podziałały orzeźwiająco. Koło 4 w nocy zdecydowałem się zjechać do przydrożnego baru na kawę i flaki. Co prawda pani się na mnie dziwnie patrzała jak zamówiłem flaki w środku nocy, ale były smaczne. Niestety kawa była "de lur"...

Zupka tak mnie rozgrzała, że w samym Toruniu przyciąłem komara na przystanku - jak się obudziłem dookoła kręciło się pełno ludzi, ale jakoś dziwnym trafem nikt do mnie nie podchodził.. Zebrałem się szybko i dalej w trasę!

Niestety znów zaczęły się przechyły i pochyły, ciągłe zjazdy i podjazdy na których ciężko było utrzymać tępo jazdy. Po przejechaniu 500km padła w końcu tylna piasta - najprawdopodobniej pękła jednak z kulek. Jak, że byłem już umówiony z Apo nie chciałem dać dupy i mieliłem tą kulkę z pozostałymi - jechało się jak po żwirze, czego dodatkowo nie ułatwiały ciągle podjazdy i bardzo wąska droga z dużym ruchem. Na szczęście domęczyłem ostatnie 51 km i w Gdański wsiałem w komunikację miejską.

Godzinę później trafiłem do Apo i można było w spokoju rozkoszować się nadmorskim Specialem... Na drugi dzień po pobudce znalazłem przygotowany przez Joannę eliksir

Sama gospodyni niestety musiała iść do pracy, ale zostałem z Tomaszem, wypiliśmy jeszcze po piwie i zebrałem się do zwiedzania. Nie chciało mi się chodzić, więc jeździłem na rowerze, a piasta coraz głośniej strzelała i rzęziła...

Powrót niestety ciapągiem, ale i tak wyjazd uważam za udany!
Podsumowanie
551km w 61 godzin, czuje niedosyt! Naprawdę od strony kondycyjnej spokojnie zrobiłbym trasę powrotną. Ale bałem się kolejnej awarii, zwłaszcza, że piasta odpowiadała za napęd i hamowanie. A skoro oryginalna, nowa piasta Sachs Torpedo Komet wytrzymała z licznikiem w ręku 500km to po naprawie ile wytrzyma? 300? 400? wolałem nie ryzykować i wróciłem pociągiem. Sam wyjazd to była walka, krew, pot i łzy z odrobiną szczękania zębami. Ale tak miało być, byłem na to przygotowany. Mimo powrotu pociągiem i tak czuje, że wróciłem z tarczą a nie na tarczy. Zawiódł rower. Od samego początku jadąc z kadencją 80-100 było słychać, że piasta się nie wyrabia - lekko szeleściła, słychać było jak gubią się wałeczki przy takich obrotach. Wniosek jest taki, że idea survival bike'a jest bardzo dobra, ale na pewno nie służy do bicia rekordów a jedynie do sprawnego przemieszczania się. Miałem też groźniejszą sytuację - mianowicie 3 razy spadł mi łańcuch pozbawiając mnie tym samym całkowicie kontroli nad napędem roweru - nie dało się hamować ani przyspieszać. Na szczęście trekotka pomogła i problem znikł tak samo szybko jak się pojawił

W przyszłym roku może uda się zrobić coś równie szalonego?
Śląskie Knifesession - każdy pierwszy czwartek miesiąca w barze Dixie w Katowicach, start 17.00