zachciało się Śledziom gór.. i co z rego wyszło [recka]
: 20 wrz 2016, 20:34
Zachciało się śledziom gór.. i oto co z tego wyszło.
Niedziela.
Start z rana. Nasz mercedes klasy SS sunął płatnymi autostradami wprost do górzystych terenów. Podróż z zepsutą klimą i niedziałającym nawiewem jest doprawdy niezapomnianym przeżyciem, gdy słońce praży a w okolicy ni drzewa, ni krzewu (a że nawiew nie działa okazało się dopiero o świcie dnia wyjazdowego.. :/ ). Ale wiemy.. wiemy, że za 666 km czeka na nas Pasiek ze strawą i zimnym piwkiem. Też nie wierzyłam w ten kilometrowy zbieg okoliczności, ale widocznie sam rogaty postanowił trzymać pieczę nad naszą wyprawą. Pasiek czekał na nas w Świdnicy, gdzie zabrawszy swoją rodzinę, ruszył z nami ku Schronisku Sowa. Gdy tylko ręce kierownicę puściły, wręczony mnie został trunek złocisty (i to bynajmniej nie jeden tego dnia ofiarowany przez naszego gospodarza!). Gdy ognień zapłonął, kiełbaski miło skwierczały na grillu a złocisty, czeski płyn się lał w gardła nasze, zaczęły się gawędy a czas upłynął nader szybko. Przepyszny kociołek bulgoczący już w noc ciemną okazał się daniem nader wykwintnym i dziw bierze, iż nasze chamskie gardła go przełknęły, gdyż strawą tą mogłyby się poszczycić najzacniejsze dwory świata. Niestety, gdy sowa zahukała po raz trzeci, Pasiek z ferajną opuścił nas a my z Agentem T. udaliśmy się na spoczynek, by odpocząć przed dniem kolejnym..
Poniedziałek.
Ledwo słońce zza horyzontu wyjrzało – my już byliśmy gotowi do drogi. Dziękując Gospodarzom w duchu (bo ciałem ich nie było), ruszyliśmy w dół szlakiem, gdzie zostawiliśmy nasz wehikuł. Przed nami punkt pierwszy naszej eskapady – tajemnicze budowle kompleksu Riese. Najpierw stopy nasze stanęły w podziemiach Rzeczki, gdzie zacny przewodnik gawędę bardzo ciekawą snuł. Z 45 min. zwiedzania, nie wiedzieć kiedy i jak, zrobiło się coś ok 1.5 h, ale marsowa mina nie marszczyła naszego lica, gdyż przewodnik nas zaczarował i słuchać się go chciało godzinami. Trzeba jednak było nam ruszać dalej – na Osówkę. Tutaj gawędziarz chyba nagawędził się z antałkiem wińska dnia poprzedniego, gdyż opowieść jego była smętna i słaba. Nie mniej kompleks Osówka, dość spory, wywarł na nas duże wrażenie. Z westchnieniem ulgi wyszliśmy na światło dzienne i skierowaliśmy koła naszego wehikułu ku nowej przygodzie – na Srebrną Górę. Gdy dotarliśmy zdyszani na szczyt rzeczonego przybytku, oczom naszym ukazał się ładny widok rozciągający się jak świat długi i szeroki. Z niecierpliwością oczekiwaliśmy oprowadzenia i nie zawiedliśmy się – przewodnik i tym razem okazał się człekiem odpowiednim a twierdza nader interesująca. Zmierzchało już powoli a my ruszyliśmy do Złotego Stoku, gdzie problem z noclegiem był lekki, nie mniej odrzwia swe otworzył przed nami hotelik Golden Stok. Pełni wrażeń , usnęliśmy snem sprawiedliwych.
Wtorek.
Czas na kolejną przygodę – tym razem będziemy szukać złota! Rozpoczęliśmy od spływu podziemną rzeką w sztolni Gertruda, gdzie Haron straszył nas opowieściami o nietoperzach i pająkach. Gdy stopy nasze dotknęły suchego lądu, ruszyliśmy stawić czoła gorączce złota (i arszeniku
). Duża kopalnia złota, w której pełno było tajemniczych zakamarków, prezentowała się nieco strasznie, ale i pociągająco. Przewodnik nasz (gawędziarz 7/10) oprowadził wiarę po wielu korytarzach a na koniec wywiózł kolejką na światło dzienne. W okolicy woda w kranie zawiera arsen, czym prędzej uciekliśmy więc do pobliskiego Średniowiecznego Parku Techniki, gdzie spróbować mogliśmy swych sił przy różnych urządzeniach pochodzących z wieków średnich a zrekonstruowanych specjalnie dla nas
Warto tutaj zajrzeć, gdyż zarówno dorośli, jak i dzieci znajdą coś dla siebie. Po pożywnej strawie w postaci pierogów, ruszyliśmy do kolejnej atrakcji – Jaskini Niedźwiedziej. Jaskinia owa znajduje się w Parku Narodowym, więc wehikuły winniśmy zostawić w pewnym oddaleniu (14 zł parking! zdzierstwo!) a do celu naszego udaliśmy się o własnych stopach. Droga wiodła lekko w górę, ale bez problemu ją pokonaliśmy i za chwil kilka zanurzyliśmy się w świat niedźwiedzi jaskiniowych, stalaktytów i stalagmitów. Zdecydowanie warto tutaj zajrzeć, baczenie jednak miejcie na Januszy błyskających fleszem gdzie popadnie i psujących przez to niesamowite widoki (bardzo gustownie oświetlone według mnie). W końcu wyszliśmy na powierzchnię i po małych problemach znaleźliśmy nocleg w Karłowie, dokąd udaliśmy się czym prędzej. Po dwóch dniach spędzonych głównie pod ziemią spragnieni byliśmy słońca.
Środa. Dzień pierwszy męki śledzi.
Skoro świt, niczym skowroneczki, ruszyliśmy na szlak ku nowej przygodzie. Tym razem obuci w treki a nie w opony. Szlak prowadził nas (a jakże!) pod górę ku naszemu celu – Błędnym Skałom. Już pierwsze podejście było dla nas wyzwaniem, więc nieco dokładniej przyjrzeliśmy się mapie. Okazało się, że dalej będzie tylko gorzej
Nie mniej Błędne Skały okazały się bardzo miłe dla oka a wąskie, ciasne przejścia nie stanowiły dla nas większego problemu (co po powrocie uczciliśmy zacną wieczerzą podlaną piwerkiem). Ruszyliśmy więc dalej szlakiem ku Pasterce. Droga niepokojąco szła w dół. I w dół, dół, i jeszcze więcej dołu. Osiągając dno
zaczęliśmy mozolnie jak żółwie wspinać się ku Szczelińcowi Wielkiemu. Jeszcze początkowe metry nie były takie najgorsze, ale finalny atak na Szczeliniec zdecydowanie prawie nas zabił
Dysząc niczym śledzie wyrzucone na brzeg morza dotarliśmy na górę, gdzie schłodziliśmy się zimnym piwkiem i odsapnęliśmy. Zwiedzanie Szczelińca jednak wynagrodziło nam wszystkie trudy wspinaczki, więc ukontentowani ruszyliśmy szczęśliwi w dół szlakiem, z powrotem do Karłowa (gdzie odkryliśmy Opata pieprzowego – mojego zdecydowanego piwnego lidera wyjazdu).
Czwartek.
Z rańca ruszyliśmy do Karpacza, gdzie po naprawdę wieeelu próbach znaleźliśmy nocleg. Zaklepaliśmy go na sobotę i zostawiliśmy tam auto. Zapakowani w plecaki ruszyliśmy PKSem (z przesiadką w Jeleniej Górze) do Szklarskiej Poręby, gdzie również był niemały problem z noclegiem. Uporawszy się w tymi przyziemnymi błahostkami i obczajając mapę oraz szlak czerwony (Główny Szlak Sudecki), ustaliliśmy marszrutę na dwa kolejne dni. Pomni szczelińcowego wyczerpania postanowiliśmy trochę oszukać wysokościowo, ale nadrobić wszystko kilometrami po „w miarę płaskim”
Godzina była jeszcze dość młoda, więc ruszyliśmy obejrzeć Wodospad Kamieńczyka, który chcieliśmy zaliczyć nazajutrz, gdyż był na trasie czerwonego szlaku (ale nie na naszej „nowej” trasie
). Podejście dość strome tylko w finalnej części szlaku, ale Wodospad bardzo malowniczy a i piwerko w schronisku również zacne. Wróciliśmy w dobrych humorach naokoło czarnym szlakiem do naszej noclegowni, którą nawiasem mówiąc bardzo polecamy.
Piątek. Dzień drugi męki śledzi.
Jak zwykle już – rano – ruszyliśmy na szlak. Kierując się najpierw zielonym kolorem, mijając pierwszą, dotarliśmy do drugiej stacji kolejki krzesełkowej, która wciągnęła nas na Szrenicę. Tym samym oszczędziliśmy powietrze w płucach na najgorszym podejściu chyba z całej założonej przez nas trasy. „Chyba jakoś to będzie” stało się naszym hasłem przewodnim
Ruszyliśmy szczytami, gdzie szlak wcale nie idzie po płaskim, tylko meandruje to w górę to w dół. Zaprawdę 10, 15 czy nawet 20 km po płaskim nie stanowi dla nas większego problemu. Ale 10 w górach to naprawdę różnica. Jakoś to będzie.. idziemy. Po drodze oglądamy Śnieżne Kotły, które niestety nie były śnieżne, ale i tak robiły wrażenie. W ogóle widoki były naprawdę zacne, gdy człowiek odwrócił wzrok od czyhających na skręcenie kostki kamieni
Do schroniska Odrodzenie, gdzie planowaliśmy nocować, doszliśmy nawet dość szybko, bo około 14/15. Oczywiście jest to szybko DLA NAS, bo wskazania czasowe szlaków z mapy, wskazywały zgoła inny czas przejścia
Prawda jest taka, że na płaskich odcinkach nadrabialiśmy to, co straciliśmy na podejściach. Nie przyjechaliśmy się tu jednak z nikim ścigać. Czas do wieczora umilały nam piłkarzyki i ping-pong oraz w miarę smaczne jedzenie, zimne piwo i niemiła pani za kontuarem. Zasnęliśmy nieco zmęczeni, ale zadowoleni.
Sobota. Dzień trzeci i ostatni męki śledzi.
Uff jak nieładnie. Pufff jak wietrznie. Pogoda nas nie rozpieszczała. Od samiusieńkiego rańca nie było słońca (to dobrze) i wiał chłodny wicher (to gorzej). My jednak dzielnie kroczyliśmy ku naszej Golgocie. O dziwo aż do samej Śnieżki doszliśmy w przepisowym, drogowskazowm czasie
Oglądając po drodze kolejne górskie atrakcje doszliśmy w końcu pod samą Śnieżkę.
– Zobacz, ile ludzi tam idzie! Nie może być aż tak ciężko. Chyba jakoś to będzie..
– To źle, że jest tak dużo ludzi. Jak wszyscy wezwą GOPR to dla nas nie wystarczy miejsca

Wejście na Śnieżkę niby 30 min. Nie wiem ile mi to zajęło – pewno więcej
Na szczycie piz..wiało straszliwie, więc tylko pyknęliśmy pamiątkowe foto i szybciutko zeszliśmy na dół, gdzie w Domu Śląskim zjedliśmy trochę ciepłej strawy. Wróciliśmy do Karpacza czarnym szlakiem, który okazał się baaardzo stromy i zejście miejscami było dość niebezpieczne, ale.. jakoś daliśmy radę. Po prysznicu i przebiórce ruszyliśmy jeszcze zobaczyć kościół Wang, oraz (a jak!) na obiad i piwko. Późnym popołudniem zasiedliśmy jeszcze w gruzińskiej knajpce (tam mieliśmy pokój), odpoczywając po dniach pełnych wrażeń.
Niedziela.
Nie było co dłużej marudzić. Przed 8 już grzaliśmy silnik i z piskiem opon opuściliśmy dolnośląską krainę udając się ku płaskiej północy naszego kraju. W domu otworzyliśmy „Karkonosza” i sącząc ten zimny, złocisty trunek obejrzeliśmy zdjęcia. Jakoś to było. Daliśmy radę. Śledzie też potrafią! Warto było
Krótkie podsumowanie:
– jeśli ktoś chce zwiedzić tamte okolice w tydzień (mając auto do dyspozycji) to DA SIĘ (w sumie to w osiem dni, ale 2 były przeznaczone na drogę...) bez super spinki i bieganiny; autem przejechaliśmy 1700 km;
– podział trzy dni w mieście i trzy dni w górach jest zacny i dobry, gdyż pozwala obejrzeć każdą atrakcję – zarówno przyrodniczą, jak i antropogeniczną
– Góry Sowie i Stołowe są ponoć tańsze, niż Karpaty, ale nie odczuliśmy znacznej różnicy w cenach między Karłowem/Złotym Stokiem a Szklarską Porębą/Karpaczem; Ceny za nocleg wahają się od 30 do 50 zł za osobę a obiad to średnio 25 zł za porcję. Piwo od 5 do 10 zł w schroniskach/pubach/pensjonatach (10 zł płaciliśmy tylko raz, generalnie 7-8 zł).
– nie przydało nam się praktycznie nic z apteczki - cała górska trasa przebiegła bez większych urazów, co dla górskich laików chyba jest dobrym znakiem.
– nawet ci, co chodzą całe życie po płaskim „jakoś dadzą radę”
Totalnym leniuchom podpowiadamy, że na Szrenicę można wjechać z samiusieńkiej Szklarskiej (są dwa etapy podjazdu) a na Śnieżkę można się dostać kolejną gondolową z Czech, ale.. no kurde bez przesady 
Góry są piękne i zachwycające, ale kolejny urlop postanowiliśmy spędzić na Warmii i Mazurach, ewentualnie Podlasiu
PS. zaczęłam wrzucać fotki, ale wszystko mi się rozjeżdżało i odwracało do góry nogami, więc... nie mam na to cierpliwości
Niedziela.
Start z rana. Nasz mercedes klasy SS sunął płatnymi autostradami wprost do górzystych terenów. Podróż z zepsutą klimą i niedziałającym nawiewem jest doprawdy niezapomnianym przeżyciem, gdy słońce praży a w okolicy ni drzewa, ni krzewu (a że nawiew nie działa okazało się dopiero o świcie dnia wyjazdowego.. :/ ). Ale wiemy.. wiemy, że za 666 km czeka na nas Pasiek ze strawą i zimnym piwkiem. Też nie wierzyłam w ten kilometrowy zbieg okoliczności, ale widocznie sam rogaty postanowił trzymać pieczę nad naszą wyprawą. Pasiek czekał na nas w Świdnicy, gdzie zabrawszy swoją rodzinę, ruszył z nami ku Schronisku Sowa. Gdy tylko ręce kierownicę puściły, wręczony mnie został trunek złocisty (i to bynajmniej nie jeden tego dnia ofiarowany przez naszego gospodarza!). Gdy ognień zapłonął, kiełbaski miło skwierczały na grillu a złocisty, czeski płyn się lał w gardła nasze, zaczęły się gawędy a czas upłynął nader szybko. Przepyszny kociołek bulgoczący już w noc ciemną okazał się daniem nader wykwintnym i dziw bierze, iż nasze chamskie gardła go przełknęły, gdyż strawą tą mogłyby się poszczycić najzacniejsze dwory świata. Niestety, gdy sowa zahukała po raz trzeci, Pasiek z ferajną opuścił nas a my z Agentem T. udaliśmy się na spoczynek, by odpocząć przed dniem kolejnym..
Poniedziałek.
Ledwo słońce zza horyzontu wyjrzało – my już byliśmy gotowi do drogi. Dziękując Gospodarzom w duchu (bo ciałem ich nie było), ruszyliśmy w dół szlakiem, gdzie zostawiliśmy nasz wehikuł. Przed nami punkt pierwszy naszej eskapady – tajemnicze budowle kompleksu Riese. Najpierw stopy nasze stanęły w podziemiach Rzeczki, gdzie zacny przewodnik gawędę bardzo ciekawą snuł. Z 45 min. zwiedzania, nie wiedzieć kiedy i jak, zrobiło się coś ok 1.5 h, ale marsowa mina nie marszczyła naszego lica, gdyż przewodnik nas zaczarował i słuchać się go chciało godzinami. Trzeba jednak było nam ruszać dalej – na Osówkę. Tutaj gawędziarz chyba nagawędził się z antałkiem wińska dnia poprzedniego, gdyż opowieść jego była smętna i słaba. Nie mniej kompleks Osówka, dość spory, wywarł na nas duże wrażenie. Z westchnieniem ulgi wyszliśmy na światło dzienne i skierowaliśmy koła naszego wehikułu ku nowej przygodzie – na Srebrną Górę. Gdy dotarliśmy zdyszani na szczyt rzeczonego przybytku, oczom naszym ukazał się ładny widok rozciągający się jak świat długi i szeroki. Z niecierpliwością oczekiwaliśmy oprowadzenia i nie zawiedliśmy się – przewodnik i tym razem okazał się człekiem odpowiednim a twierdza nader interesująca. Zmierzchało już powoli a my ruszyliśmy do Złotego Stoku, gdzie problem z noclegiem był lekki, nie mniej odrzwia swe otworzył przed nami hotelik Golden Stok. Pełni wrażeń , usnęliśmy snem sprawiedliwych.
Wtorek.
Czas na kolejną przygodę – tym razem będziemy szukać złota! Rozpoczęliśmy od spływu podziemną rzeką w sztolni Gertruda, gdzie Haron straszył nas opowieściami o nietoperzach i pająkach. Gdy stopy nasze dotknęły suchego lądu, ruszyliśmy stawić czoła gorączce złota (i arszeniku


Środa. Dzień pierwszy męki śledzi.
Skoro świt, niczym skowroneczki, ruszyliśmy na szlak ku nowej przygodzie. Tym razem obuci w treki a nie w opony. Szlak prowadził nas (a jakże!) pod górę ku naszemu celu – Błędnym Skałom. Już pierwsze podejście było dla nas wyzwaniem, więc nieco dokładniej przyjrzeliśmy się mapie. Okazało się, że dalej będzie tylko gorzej



Czwartek.
Z rańca ruszyliśmy do Karpacza, gdzie po naprawdę wieeelu próbach znaleźliśmy nocleg. Zaklepaliśmy go na sobotę i zostawiliśmy tam auto. Zapakowani w plecaki ruszyliśmy PKSem (z przesiadką w Jeleniej Górze) do Szklarskiej Poręby, gdzie również był niemały problem z noclegiem. Uporawszy się w tymi przyziemnymi błahostkami i obczajając mapę oraz szlak czerwony (Główny Szlak Sudecki), ustaliliśmy marszrutę na dwa kolejne dni. Pomni szczelińcowego wyczerpania postanowiliśmy trochę oszukać wysokościowo, ale nadrobić wszystko kilometrami po „w miarę płaskim”


Piątek. Dzień drugi męki śledzi.
Jak zwykle już – rano – ruszyliśmy na szlak. Kierując się najpierw zielonym kolorem, mijając pierwszą, dotarliśmy do drugiej stacji kolejki krzesełkowej, która wciągnęła nas na Szrenicę. Tym samym oszczędziliśmy powietrze w płucach na najgorszym podejściu chyba z całej założonej przez nas trasy. „Chyba jakoś to będzie” stało się naszym hasłem przewodnim



Sobota. Dzień trzeci i ostatni męki śledzi.
Uff jak nieładnie. Pufff jak wietrznie. Pogoda nas nie rozpieszczała. Od samiusieńkiego rańca nie było słońca (to dobrze) i wiał chłodny wicher (to gorzej). My jednak dzielnie kroczyliśmy ku naszej Golgocie. O dziwo aż do samej Śnieżki doszliśmy w przepisowym, drogowskazowm czasie

– Zobacz, ile ludzi tam idzie! Nie może być aż tak ciężko. Chyba jakoś to będzie..
– To źle, że jest tak dużo ludzi. Jak wszyscy wezwą GOPR to dla nas nie wystarczy miejsca

Wejście na Śnieżkę niby 30 min. Nie wiem ile mi to zajęło – pewno więcej

Niedziela.
Nie było co dłużej marudzić. Przed 8 już grzaliśmy silnik i z piskiem opon opuściliśmy dolnośląską krainę udając się ku płaskiej północy naszego kraju. W domu otworzyliśmy „Karkonosza” i sącząc ten zimny, złocisty trunek obejrzeliśmy zdjęcia. Jakoś to było. Daliśmy radę. Śledzie też potrafią! Warto było

Krótkie podsumowanie:
– jeśli ktoś chce zwiedzić tamte okolice w tydzień (mając auto do dyspozycji) to DA SIĘ (w sumie to w osiem dni, ale 2 były przeznaczone na drogę...) bez super spinki i bieganiny; autem przejechaliśmy 1700 km;
– podział trzy dni w mieście i trzy dni w górach jest zacny i dobry, gdyż pozwala obejrzeć każdą atrakcję – zarówno przyrodniczą, jak i antropogeniczną

– Góry Sowie i Stołowe są ponoć tańsze, niż Karpaty, ale nie odczuliśmy znacznej różnicy w cenach między Karłowem/Złotym Stokiem a Szklarską Porębą/Karpaczem; Ceny za nocleg wahają się od 30 do 50 zł za osobę a obiad to średnio 25 zł za porcję. Piwo od 5 do 10 zł w schroniskach/pubach/pensjonatach (10 zł płaciliśmy tylko raz, generalnie 7-8 zł).
– nie przydało nam się praktycznie nic z apteczki - cała górska trasa przebiegła bez większych urazów, co dla górskich laików chyba jest dobrym znakiem.
– nawet ci, co chodzą całe życie po płaskim „jakoś dadzą radę”


Góry są piękne i zachwycające, ale kolejny urlop postanowiliśmy spędzić na Warmii i Mazurach, ewentualnie Podlasiu

PS. zaczęłam wrzucać fotki, ale wszystko mi się rozjeżdżało i odwracało do góry nogami, więc... nie mam na to cierpliwości
