Nóż to wszystko oraz Mistrz i jego rzeka

Moderatorzy: Morg, GawroN, thrackan, Abscessus Perianalis, Valdi, Dąb, puchalsw

Awatar użytkownika
Zirkau
Posty: 1972
Rejestracja: 29 maja 2010, 09:38
Lokalizacja: Zirkau
Płeć:

Nóż to wszystko oraz Mistrz i jego rzeka

Post autor: Zirkau »

znalazłem fajne wspomnienia ze szkoły. Idealny klimat, pasujący do tego forum

Nóż to wszystko
Dzisiaj jest piękny wrześniowy czwartek. Po czterech lekcjach nasza pierwsza klasa idzie na pierwsze zajęcia praktyczne. Ze sobą mamy mieć tylko nóż. Biorę swój niewielki scyzoryk Gerlacha z rączką wyłożoną imitacją masy perłowej. Każdy ma jakiś nóż, bo obok gumowców był to niezbędny ekwipunek ucznia przyjmowanego do naszego technikum rybackiego. Podwórze przed warsztatem tonie w słońcu. Wychodzi do nas instruktor.
– Nazywam się Kazimierz Krajewski - przedstawia się krótko i mówi:
- Nóż, to podstawowe narzędzie rybaka. Żeby spełniał swoja rolę musi być ostry. Bardzo ostry. Łatwo to sprawdzić. Gdy weźmiecie kartkę papieru w dwa palce, uniesiecie w powietrze i nożem będziecie kroić na paski, to możecie być pewni, że wasz nóż jest ostry!
Wyrywamy kartkę z zeszytu i próbujemy, ale tylko Marek Szeszycki ma nóż tak ostry, że ją przecina w powietrzu. Mój scyzoryk ma porządna stal, ale nie daje rady.
- Tutaj są osełki – instruktor wskazuje na stół w warsztacie i dodaje: - Naostrzcie sobie porządnie te wasze tępe noże i zabieramy się do pracy.
Dobre kilkanaście minut ocieramy noże o osełki, aż iskry idą.
- Teraz zapraszam do warsztatu, gdzie poznacie podstawowy sprzęt do wykonywania sieci – mówi spokojnie instruktor. Wewnątrz wszyscy skupiamy się wokół Kazia /tak nazywają instruktora starsze klasy/.
- Oto kleszczka do robienia sieci – instruktor prezentuje smukłe drewniane narzędzie. – Ma ona w przedniej, zaostrzonej części wydłużony otwór z iglica, na którą nawija się przędzę. Wszystkie części kleszczki muszą być bardzo gładkie, żeby nie haczyły o przędzę i oczka sieci, którą będziemy wykonywać bądź reperować. Z tyłu jest łukowate wgłębienie, aby nawinięta przędza nie zsuwała się z kleszczki. Teraz dokładnie zapoznajcie się z kleszczką, bo dzisiaj sami musicie wystrugać sobie z listewki takie narzędzie pracy! Jak dobrze ją wykonacie, to będzie wam służyła przez całe technikum.
Instruktor wręcza nam kleszczkę, aby każdy dokładnie ją sobie obejrzał. I wskazuje na stół z listewkami. Przypatrujemy się dziwnemu narzędziu z niekłamanym zaciekawieniem.
W miedzy czasie Kaziu unosi do góry kolejny niewielki wydłużony przedmiot.
- Niektórzy kleszczkę nazywają igłą do sieci, ale to jest właściwa igła rybacka. Wygląda jak obustronne widełki z zagiętymi do siebie końcami. A tutaj macie bierkę do wiązania oczek nowo robionej sieci! – instruktor pokazuje równą, wygładzoną listewkę nieco dłuższą od palca i delikatnie zaokrągloną na rogach. – A teraz niech każdy z was weźmie sobie listewkę i wystruga kleszczkę. Najpierw naszkicujcie sobie na listewce jej kształt i zacznijcie od wykonania otworu z iglicą.
Jestem nieco zaniepokojony. Grać w noża lub strugać patyki na strzały to ja umiem, ale rzeźbić w drewnie takie cudo?! Tego nigdy nie próbowałem. Biorę listewkę i przyciskam do stołu. Ołówkiem rysuję na niej kleszczkę. Następnie delikatnie ostrzem noża wykrawam, czy raczej wydłubuje drewno po obu stronach iglicy. Coraz pewniej przyciskam nóż. Czas leci niemiłosiernie prędko, albo ja tak powoli pracuję? Otwór z iglicą jest już prawie gotowy. Jeszcze tylko tutaj wyrównam od środka. Wbijam ostrze i… nie, to nie mogło się zdarzyć! A jednak! Zbyt silnie wciśnięty nóż odciął iglicę. Jestem zrozpaczony. Tyle pracy na nic! Łzy cisną mi się do oczu. Łzy bezradności i zwątpienia, czy zdążę wystrugać nowa kleszczkę do końca zajęć. A jeśli nie, to dwója?! Uspokajam się i biorę następną listewkę.
- A niech to szlag! – wściekle woła Andrzej Mizgalski i ciska swoją kleszczką o ziemię.
- Co się stało? – pyta Zbyszek Ziobrowski.
- Przeciąłem ją i wszystko do dupy! – Andrzej nie chce się uspokoić.
- Co to ma znaczyć? Co to za słownictwo? – ostro reaguje instruktor.
- Przepraszam – mruczy Andrzej i robi minę zbitego psa – Ale ja już wolę kupić sobie taką kleszczkę. Gdzie jest najbliższy sklep z kleszczkami?
- Nie słyszałem o takim w pobliżu. Poza tym dobry rybak musi sam umieć zrobić sobie swoje narzędzia.
- No widzisz Andrzej. Nożem zrobimy sobie kleszczkę. Kleszczką zrobimy sobie sieć, do której nożem wystrugamy pływaki z kory. Nazbieramy kamieni na ciężarki i już możemy łowić ryby! Zupełnie jak ludzie 1000 lat temu! – podsumowuje z ironią Marek Dziubiński.
Ponownie żmudnie strugam swoją kleszczkę, chyba trochę podbudowany tym, że nie tylko mi nie wychodzi. Starannie docinam iglicę. Teraz tylko wgłębienie z tyłu. Jeszcze trochę i mogę się zabrać za przód.
- Kto już ma kleszczkę gotową? – pyta instruktor. Większość chłopaków unosi rękę do góry. Spieszę się, żeby do nich dołączyć! Jeszcze tylko wyrównać łuki ostrza przy otworze iglicy i zdążę! Śmigam nożem coraz prędzej. Wtem ostrze podskakuje na luku i wbija się w jego głąb do połowy. Staram się wyrównać zadzior, ale łuk przy iglicy jest coraz cieńszy. Podchodzi Marek Szeszycki. On ma już kleszczkę gotową. Spogląda na moją strapioną minę i mówi:
- Z tego już nic nie będzie. Pęknie ci przy pierwszym nawijaniu przędzy!
- Skąd wiesz? – pytam zduszonym głosem, załamany, że już drugi raz tyle mojej żmudnej pracy pójdzie na marne. I nerwowo wstrzymuje łzy cisnące mi się do oczu.
- Mój tato jest rybakiem i ja sam już niejedną kleszczkę wystrugałem. A ile mi się złamało!
- Kto nie zdążył, musi za tydzień przynieść już gotową kleszczkę – kończy zajęcia instruktor Krajewski.
- Weź listewkę. O, ta będzie najlepsza – mówi Marek i dodaje: - Najbardziej trzeba uważać na końcu. Jak będziesz chciał, to ci pomogę.

Jestem wdzięczny koledze. Podbudował mnie w chwili pierwszej porażki. Co ja mówię? W momencie całkowitej klęski! Jakoś nie mam w dłoniach tych zdolności i takiej precyzji jak inni chłopcy z naszej klasy. Czuję, jaki jestem niezręczny, nieporadny w pracy nożem, który ma być moim podstawowym narzędziem.
Sieraków wrzesień 1972


Mistrz i jego rzeka
Ledwie zajęliśmy miejsca pod plandeką ciężarowego Stara, już Waldek zaczął piosenkę. Ochoczo przyłączam się do niego, a wkrótce wszyscy śpiewamy. Tak przejeżdżamy przez miasto. Nad Warta wita nas słoneczny poranek. Dzisiejszy egzamin z obsługi łodzi rzecznych podsumowuje nasze krótkie, dwuetapowe szkolenie. Wyskakujemy spod plandeki ciężarówki i sprawnie wyciągamy smukłe, zgrabne wiosła - piórówki i długie drągi pychów. Sprzęt układamy przy dwóch łodziach leżących na brzegu, następnie ustawiamy się w szeregu. Mistrz Bernard Olewski czeka, aż się uciszymy i zaczyna odprawę.
- Dzisiaj dzień prawdy - mówi spokojnie - bo rzeka to nie jezioro, gdzie każdy błąd można bez pośpiechu naprawić. Rzeka jest silna i kapryśna. Płynąc po rzece wciąż trzeba myśleć. Jeżeli pojęliście to, czego was uczyłem dacie radę. Teraz dobierzcie się w pary i zsuńcie łódki do wody. Każda para płynie w poprzek Warty na drugi brzeg. Tam unosi wiosła i wraca. Ten, który tutaj zaczyna wiosłować z przodu w drodze powrotnej musi być z tyłu. Kiedy tylko pierwsza łódka powróci, natychmiast startuje druga. Kogo nurt zepchnie w dół rzeki musi wraz z łódką o własnych siłach tu dotrzeć. Wszystko jasne? To zaczynamy.
- Wrześ, popłyniemy razem? - proponuje Waldek ze swoim charakterystycznym optymistycznym uśmiechem.
- Ależ oczywiście! - odpowiadam zadowolony, że będę miał dobrego, myślącego partnera. Ale widzę, że i Waldkowi to pasuje. Wszak nie ma tej krzepy co ja.
- Pierwsza para na wodę - krótko zarządza mistrz.
- Idziemy? - pytająco spoglądam na Waldka, a on natychmiast przytakuje i sprawnie dobiera wiosło. Ja czynię to samo. Spychamy smukłą drewnianą łódkę na wodę.
- Teraz będę na dziobie – mówię do Waldka - to z powrotem dam więcej pary!-
Ujmujemy wiosła i zgodnie z rybacką tradycja unosimy pionowo, piórami do góry. Mistrz daje znak ręką. Opieramy wiosła o dno i delikatnie spychamy łódź z płytkiej wody. Natychmiast porywa nas bystry nurt! Stojąc w lekkim rozkroku z przodu łodzi biorę pierwszy zamach i zaczynam wiosłować. Dokładnie ustawiam pióro wiosła, wkładam w mętną toń rzeki i energicznie ciągnę łukiem wzdłuż burty. Najważniejsze, żeby utrzymać łódź pod dobrym kątem do kierunku nurtu!
- I raz, i raz, i raz, i raz - nadaję rytm widząc, jak dziób wyraźnymi skokami przesuwa się po lśniącej tafli rzeki. Czuję, jak pot leci mi po plecach, ale nie zwalniam tempa. Waldek jakoś nadąża i rytmiczne posunięcia wioseł zbliżają nas do przeciwnego brzegu. Jeszcze raz przerzucam wiosło na drugą burtę korygując ustawienie łodzi do nurtu, jeszcze pięć, cztery, trzy zamachy wiosłem. Lekko wślizgujemy się łodzią na płyciznę i unosimy wiosła pionowo piórami do góry.
- Jestem zmachany - dyszy Waldek i zaraz dodaje - Teraz bym zapalił. -
Wychodzą te twoje papierosy - myślę skrycie, ale nie będę ciebie teraz dołował.
- Wiosłuj lżej byle rytmicznie i pilnuj dziobu, a będzie dobrze! - rzucam krótko.
Patrzymy na mistrza. Daje znak! Ruszamy z powrotem. Tym razem Waldek obsługuje przód. Dostosowuję się do jego rytmu. Początek jest dobry, ale wkrótce widać jak słabnie. Ja też czuję wysiłek w ramionach jednak twardo ciągnę ile siły w ramionach! Pot cieknie po plecach, zalewa czoło i oczy. Ale nie daję się. Co jakiś czas przerzucam wiosło górą, aby wspomóc burtę Waldka.
- Raz, i raz! - krzyczę do kolegi sam dysząc jak parowóz. Nurt wydaje się coraz silniejszy, ręce są coraz słabsze. Oddech coraz głębszy. Każde pociągnięcie wiosła czuję każdym mięśniem. Latają mi mroczki przed oczami.
- Waldek, finisz!!! - chcę krzyknąć do kolegi, ale nie mogę już wydobyć głosu. Nie mam siły. Jeszcze kilka pociągnięć wiosłami! Jeszcze trzy, dwa i już! Ostatkiem sił uginam kolana przysiadem dociążając tył. Łódź wślizguje się dziobem na brzeg. Równocześnie unosimy wiosła w górę. Mistrz pyta nas o nazwiska i zapisuje coś w swoim niewielkim notatniku.
- No i jak było, mistrzu? - ostrożnie pyta Waldek, który nareszcie złapał oddech.
- Zobaczymy... - zagadkowo uśmiecha się mistrz i daje znak drugiej parze. Następna łódź wyrusza do walki z rzeką. Na dziobie Marek, z tyłu Jurek zwany Kacprem. Chwyta ich nurt. Wtem Jurek odwraca się i zaczyna wiosłować w stronę przeciwną do Marka. Wybuchamy gromkim śmiechem! Marek dostrzega błąd kolegi.
- Odwróć się Kacper! - krzyczy i tak ratuje sytuację. Ale kilka metrów nurtu muszą nadrobić. Obserwujemy ich zmagania. Karol podchodzi do mistrza i krytykuje wiosłowanie Kacpra.
- Chodź tu Karol! - rzuca do niego Maras takim tonem, że ten natychmiast milknie i odchodzi na bok. Łódź rusza z drugiego brzegu. Widać, że Kacper osłabł, ale stara się jak może. Zmordowani ale szczęśliwi kończą zmagania. Na rzekę wyrusza kolejna łódź i kolejna para walczy z silnym nurtem.
- Dobrze obserwujcie kolegów, aby nie powtarzać ich błędów. Tu macie prawdziwą wyższą szkołę wiosłowania. Albo ktoś od razu pomyśli i mądrze płynie, albo mu to będzie wchodzić przez mięśnie do głowy! – doradza mistrz.
Wraca Kaziu ze Zbyszkiem Trachimem. Dobrze sobie radzą.
Tymczasem kolejna para wypływa drugą łódką. Stojący z tyłu Andrzej przerzuca wiosło na prawą burtę, z impetem wbija je w wodę i... leci za wiosłem w toń Warty. Parskamy gromkim śmiechem.
- Tylko gumowce zostały - mówi mistrz uważnie obserwując wodę. Rzeczywiście nurt porywa wiosło i dwa gumowe buty. Nieszczęśnik wynurza się poniżej swoich gumiaków.
- Łap wiosło i buty - krzyczy Romek.
Andrzej z trudem chwyta wiosło i jednego buta. Z tym dobytkiem gramoli się na śliski, błotnisty brzeg Warty, jakieś 50 metrów poniżej nas. Idzie do niego Piotrek, bierze wiosło i biegnie przez most na drugi brzeg.
Barczysty Jasiu płynie dalej. Sam walczy z rzeką. Obok mnie jest najlepiej zbudowanym chłopakiem z klasy. A krzepę ma nawet większą! Dopływa do drugiego brzegu i tam dość długo odpoczywa. Przybywa Piotrek z wiosłem i razem wracają łodzią na nasz brzeg. Nawet dobrze im idzie.
Teraz płyną Zbyszek Ziobrowski i Frank. Dwa wysokie chude chłopy. Są już na nurcie, ale prowadzą łódź zbyt prostopadle do prądu wody. Wiosłują bez pomysłu raz z jednej raz z drugiej strony! Tracą wysokość. Wtem Frank przerzuca wiosło górą, robi zwrot w miejscu i wiosłuje w drugą stronę!
- Frank, co robisz?! - krzyczymy do niego, ale on nie unosi głowy tylko patrzy na ruchy wiosła i ciągnie ile ma tylko pary w ramionach. Ziobro wiosłuje w swoją stronę i nie przejmuje się zupełnie tym co robi kolega. Wołamy lecz nie reagują. Może nie słyszą? A silny nurt unosi łódź w dół rzeki. Wreszcie się zorientowali, lecz zamiast naprawić błąd wrzeszczą na siebie i oddalają się od nas jeszcze bardziej.
-Proszę, proszę. Popłynęli na śliwki do Marianowa! - śmieje się mistrz i dodaje - Dobrze jeżeli wrócą za godzinę!
Andrzej rozłożył swoje ciuchy na słonecznej łące i pozostał w samych kąpielówkach. Kacper z Jurkiem Kalembą poszli szukać jego drugiego buta i... znaleźli! Pływał we wstecznym prądzie poniższej ostrogi. Zostały jeszcze cztery pary. Wyrusza kolejna łódka. Spokojnie obserwujemy zmagania kolegów; ich sposób wiosłowania, rytm ruchów, kąt ustawienia łodzi. Wymieniamy pomiędzy sobą drobne uwagi. Dyskutujemy.
Mistrz Olewski nie spuszcza wzroku z chłopaków na rzece. Jego rzece. Dzierżawił ją wiele lat, doskonale poznał i szczerze pokochał. W rybaczeniu na Warcie nie miał sobie równych. Po trudnym egzaminie uzyskał mistrzowskie papiery w cechu rybackim w Poznaniu. Gdy było nieco czasu na zajęciach lub w internacie, to chętnie opowiadał nam o tamtych czasach...
“Najpierw pracowałem na Warcie ze starym rybakiem Tadeuszem. Stawialiśmy mieroże i spławialiśmy drygawicę szeroką na 60 metrów. Między przęsłami mostu rozstawialiśmy wielki alham na węgorze płynące z nurtem rzeki. Łowiliśmy też ryby pod lodem w rozlewiskach i zakolach poza nurtem. Ale tylko wtedy, gdy zima była mroźna i długotrwała. Bo rzeczny lód nie leży na wodzie – tak jak na jeziorze. Pomiędzy nurtem rzeki a lodem jest powietrze, a płynąca woda często go od spodu podbiera więc ma nierówną grubość. Dlatego lód rzeki jest dużo słabszy niż ten na stawach czy jeziorach... Nałowiłem tutaj ryb: leszczy jak łopaty do śniegu, szczupaków wielkich jak kłody, złocistych jazi, ogromnych karpi i brzan. A jakie sumy, to nie uwierzycie! Nie raz rozerwały sieć w strzępy. Solidnie poznawałem rybacki fach. Nie raz wpadłem do rzeki zanim nauczyłem się wykorzystywać jej mądrość i siłę. Praca była ciężka, jednak bardzo ciekawa. Nabrałem praktyki i przystąpiłem do egzaminu czeladniczego. Zdałem najlepiej ze wszystkich! A było nas tam kilkunastu. Miałem dryg do obliczania sieci i naprawy postrzępionych oczek jedną przędzą. Dajcie takie zadania najlepszym matematykom, to się rozłożą na obliczeniach, a ja doszedłem do takiej wprawy, że większość wyliczałem w pamięci. Zamarzyło mi się wydzierżawić rzekę, aby pracować na swoim. Ale żeby to się opłacało musiałem bez przerwy pracować rękami i głową. Wtedy kupiłem sobie wysokie do pół uda buty rybackie ze specjalnie impregnowanej, nieprzemakalnej skóry. Po pracy, za każdym razem myłem je dokładnie, suszyłem w szopie, a gdy przeschły starannie konserwowałem. Takie buty wtedy to był majątek, a noga nie pociła się i nie marzła tak, jak w gumowcach. Wkrótce postanowiłem zostać mistrzem rybackim, jednak nie była to rzecz łatwa. Zdawaliśmy przed państwową komisją Cechu Rybackiego. To był poważny egzamin i znowu zdałem z wyróżnieniem. Dzisiaj jest w całej Polsce może kilku mistrzów rybackich ...”
Egzamin dobiega do końca. Trochę płynąc wstecznymi prądami nad ostrogami, a więcej holując łódź w górę rzeki i przeciągając ją przez ostrogi docierają do nas nieszczęśnicy porwani przez nurt. Z daleka widać, że są wykończeni, więc idziemy do nich i przejmujemy łódkę, aby przeciągnąć ją przez dwie ostatnie ostrogi.
-Tak, jak mówiłem – zwraca się do nas mistrz Olecki – przez mięśnie wiedza na trwałe wchodzi do głowy. A rzeka, to nie klasa w szkole, gdzie można całą lekcję przespać – tu trzeba myśleć! Teraz odczytam wyniki pierwszej części egzaminu.
Wszyscy w napięciu i ciszy czekamy na efekt naszych zmagań z rzeką.
Barcz, cztery plus; Beryt, cztery; Bloch...
Są czwórki, jednak większość stopni to tróje!
-Mistrz nie stawia piątek - stwierdza zgryźliwie stojący z boku grupy Karol – bo tylko mistrz umie na piątkę! Mówili mi chłopaki ze starszych klas.
“Może to prawda? – rozważam, szukając wzrokiem Waldka, który tymczasem kręci się w pobliżu mistrza. Wtem robi zwrot, podbiega do mnie i szepce:
- Słuchaj teraz.
-Mechło, pięć; Miazgowski, pięć... Waldek z impetem rzuca mi się na szyję! Radośnie chwytam go i obracam się z nim dookoła. Piątka u samego mistrza! To jest aż niemożliwe. To znaczy, że jesteśmy naprawdę dobrzy!
Wkrótce zaczyna się druga część egzaminu. Mistrz zarządza krótko:
- Będziecie płynąć na pych. Kto pokona tę ostrogę powyżej łachy po prawej stronie i bez przeszkód powróci, ten ma zaliczone.
-A kto nie pokona? – zapobiegawczo pyta Frank, robiąc głupawo zatroskaną minę.
-Jeżeli ktoś nie wierzy w swoje możliwości już jest pokonany. – ucina mistrz i zaprasza do łodzi. Pierwszy idzie Heniu Zdrowiecki. Długim, okutym na końcu drągiem odpycha się od brzegu. Wkłada pych do wody przy lewej burcie. Mocno zapierając się nogami o dno łodzi solidnie naciska na drąg i przepycha łódź pod piaszczystą przykosę. Jeszcze trzy razy zapiera się pychem o dno i wychodzi na bystrze przy cyplu ostrogi. Za wcześnie! Jeszcze próbuje walczyć, jednak czterometrowy pych cały skrywa się pod powierzchnią wody. Ależ tam głęboko! Zrezygnowany Heniu spływa z nurtem ku naszej grupie.
-To najtrudniejsza ostroga w okolicy – spokojnie mówi mistrz. Pokonać ją to już sztuka, a przez te lata jak istnieje szkoła rybacka tylko jeden uczeń Jan Płotka pokonał ją tak, jak ja, trzymając pych jedną ręką.-
Kolejny uczeń zmaga się z ostrogą. To Bogdan – nasz najlepszy skoczek wzwyż. Wchodzi niemal idealnie w bystrze! Jeszcze napiera na pych! Wychyla się i sprawnie wślizguje łódź nad kamienną ostrogę. Jest! Uradowany Bogdan spływa do nas bez pośpiechu.
Tak ze zmiennym szczęściem próbujemy swoich umiejętności i doskonalimy znajomość rzecznej łodzi.
Teraz ty, Wrześ – mówi Piotrek Domagała, a Karol dodaje: - Nie uda ci się!-
Nie wiem dlaczego tak mnie nie lubi? Jest zawistny o tę piątkę, a może w ogóle o wszystko? Nie zmienię go, więc muszę tolerować. Wchodzę do łódki, ujmuję w dłonie długi pych i wypływam. Zbliżam się do główki ostrogi. Łódź słucha mnie jak nigdy dotąd! Nabieram wiary w siebie i pewności, że dam radę! Wtem świta mi myśl, aby zrobić to jedną ręką! Starannie opieram pych o dno przy prawej burcie, puszczam lewą dłoń i wślizguję łódź na bystrze. “-Dalej! – krzyczę w myślach – Dalej!” Całym ciałem napieram na pych. Łódka przesuwa się i jest już w połowie szczytu ostrogi. Wtem staje jak wmurowana i ani odrobinę nie chce już poruszyć się do przodu. Czuję, jak prawy bark mi sztywnieje. Dał z siebie wszystko! Łódź drgnęła i z wolna centymetr po centymetrze zaczyna zsuwać się z prądem w dół! Nie mam wyboru. Dokładam lewą rękę i raz jeszcze wytężam wszystkie siły.
-Muszę! Muszę! Chciałem się popisać, a będzie kompromitacja!”– warczą we mnie okrutne myśli. Raptem dostaję cudownego przypływu energii! Wypycham czółno nogami i zgrabnie wślizguję je nad ostrogę. Jest! Udało się! W tym momencie pych ześlizguję się ze stromego stoku w głębinę. Silniej ściskam sam koniec długiego drąga prawą dłonią podciągam w górę i sprawnie zaczepiam nim kamienie ostrogi. Uchwycony wstecznym prądem przód łodzi wyciąga ją nad ostrogę. Dopiero teraz wiem na pewno, że zwyciężyłem tę ostrogę i pokonałem wartką Wartę. “Kocham cię moja wspaniała rzeko! – krzyczę w myślach, spływając do chłopaków.
-Wiesz, Wrześ. Niewiele ci zabrakło, a pokonał byś ją jak sam mistrz! – Marek Szeszycki nie kryje podziwu. To prawdziwy przyjaciel.
-Udało ci się, udało! – szczerze cieszy się Waldek. Ale ja spoglądam na mistrza.
-Dobry jesteś i ambitny. Gratuluję! – mistrz kiwa głową i podaje mi rękę. Ściskam niewielką, ale twardą dłoń patrząc głęboko w bystre oczy sławnego warciańskiego mistrza, profesora profesorów tej rzeki. I gwałtownie otwieram się przed tym wyjątkowym człowiekiem:
-Mistrzu, bo ja pływam na kajakach i uwielbiam rzeki, ich niespokojne nurty, zmienne prądy, kipiele i bystrza, i czytam wodę, i kiedy tylko mogę wędruję wzdłuż Warty, aby odkrywać jej tajemnice...
-Na dzisiaj kończymy – zarządza mistrz spokojnie, gdy tylko ostatni uczeń spłynął z ostrogi. – Proszę wyciągnąć łodzie na brzeg, zrobić porządek, poukładać wiosła. Jak to zrobicie podejdźcie do mnie, bo mam dla was ważną informację.
Zaciekawieni sprawnie uwijamy się z robotą i już stoimy przed naszym mistrzem: surowym, ale uwielbianym, pełnym godności, ale z poczuciem humoru.
- Dzisiaj były moje ostatnie zajęcia z pływania łodziami po Warcie. Dyrektor szkoły zgodził się w drodze wyjątku, biorąc na siebie ogromną odpowiedzialność. Nie spełniamy ostrych wymogów bezpieczeństwa. Każdy uczeń powinien mieć na sobie kapok, a na łodzi musi być koło ratunkowe i instruktor. Jak to pogodzić z samodzielną pracą rybaka na rzece, wbijaniem pali pod mieroże, wydawaniem i wybieraniem sieci – zupełnie nie wiem. Dzierżawiłem tę rzekę wiele lat i wiele lat prowadzę na niej zajęcia. Nikt, nigdy mi nie utonął, chociaż wielu wpadło do wody czy popłynęło na śliwki. Ale młodzież się zmienia i czasy się zmieniają – zamyśla się mistrz Bernard Olewski.
-Chłopaki, bierzmy wiosła i ustawmy się w szeregu – energicznie proponuje Kaziu Szkółka. Błyskawicznie realizujemy pomysł i stajemy naprzeciwko mistrza z wiosłami i pychami – jak żołnierze prezentujący broń. Mistrz unosi głowę i spokojnym wzrokiem, dokładnie lustruje nasz szereg. Tak, jakby chciał ten widok na długo zapamiętać.
-Porządne z was chłopaki – spokojnie stwierdza stary mistrz, ale głos ma wyciszony, a w jego oczach migoczą łzy. Nie tylko w jego – w moich też...
Nadjeżdża nasz Star. Sprawnie ładujemy łodzie i wiosła. Kierowca zaprasza mistrza do szoferki, ale ten odmawia. Wychodzimy na drogę i otaczamy mistrza całą grupą, a Waldek intonuje: “Już słoneczko na zachodzie przegląda się w zimnej wodzie, rybaku wiosła złóż i na brzeg wracaj już; waraha, waraha, hej! ...” Natychmiast dołączamy do niego i powoli idziemy przez rynek miasta z gromkim śpiewem na ustach. A nasz wspaniały mistrz idzie wśród nas. Mieszkańcy wychylają się z okien, wyglądają z otwartych drzwi licznych domów. Pytają, z jakiej to okazji?
- To dla mistrza Bernarda Olewskiego – wykrzykujemy i zabieramy się do kolejnej piosenki. Tak rozśpiewani docieramy aż do internatu na spóźniony obiad.


http://www.wrzeslaw.yoyo.pl/sierakow/txt.html
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowieści ukryte w szumie drzew”