Pociąg ruszył punktualnie o 6:07, był rześki, mroźny poranek zimowy i choć był to początek dnia nic na to nie wskazywało, było ciemno jak w nocy. W miejscu styku pantografu z przewodem trakcyjnym powstawały silne błyski – osadzona szadź paliła się przewodząc prąd. Efekt był... piorunujący

Gdy wysiedliśmy w Wiernej Rzece, było wciąż ciemno, nieprzyjemny mróz wciskał się za kołnierz. Jeszcze szybki skok na lokalny sklepik (byliśmy pierwszymi klientami) i w drogę.
Na zdjęciu 'zachodzący' nad lasem księżyc, niestety, fatalna jakość nocnego trybu mojej komóry.

Pierwszym punktem newralgiczno-strategicznym naszej wyprawy był bród na Wiernej (rzece), przyznam, że w głębi duszy wierzyłem, że może jakimś cudem woda będzie zamarznięta i uda się przejść na drugi brzeg suchą skarpetką (normalnie przeprawiamy się w tym miejscu na bosaka). Nic z tego rzeka płynęła sobie w najlepsze, ba nawet przybrała ponad normalny stan i chlupotała sobie dziarsko, poza przybrzeżną krą, lodu praktycznie nie było. Na myśl o przechodzeniu na bosaka ścinało mi się mleko do kawy w tubce. Była też koncepcja, żeby przejść w woderach z OP1, które Raku specjalnie wziął na tę okazję. Jednak porzuciliśmy i ten pomysł bo co jeśli nie udało by się przerzucić pary z powrotem, albo co gorsza jakaś mała dziurka w starej, zimnowojennej gumie. (kto miał styczność z Opkami ten wie, że jakaś dziura zawsze gdzieś się znajdzie) Ruszyliśmy w dół rzeki z nadzieją... jak się okazało przez następne 7.5 kilometra lokalne społeczności nie przewidziały ułatwienia przeprawy, albo my nie byliśmy dostatecznie spostrzegawczy. Ale nic w życiu nie dzieje się z przypadku, i nie ma tego złego co na ciekawe nie wyjdzie.
W rzece udało się nam zaskoczyć szeleszczącego w przybrzeżnych chaszczach bobra, który poobcował trochę z nami a potem dał nura do wody udowadniając nam, jak mięccy jesteśmy – my tutaj z moczenia nóżek robimy problemy a ten kąpie się cały i nie narzeka. Bobrowi zdjęcia nie udało mi się zrobić, ale za to poniżej efekt jego działalności.

Zresztą w późniejszych etapach widzieliśmy masę ściętych przez bobry drzew i jedną tamę zbudowaną przez te zwierzęta. Niestety, bobry nie uzgadniają swoich budów z urzędem gospodarki wodnej, przez co pewnie czeka je kiepski los, bo podmywania nikt nie lubi.
Dzień rozwijał się pięknym, słonecznym porankiem, czekała nas fajna pogoda. Tymczasem mostku nigdzie nie było a my oddalaliśmy się coraz bardziej od zamierzonej trasy. Gdzieś w jednej wiosce jakiś piesio przyczepił się merdając ogonem i poszliśmy razem przez kilkaset metrów. Trochę się obawiałem, że zostanie już na zawsze, jednak w pewnym momencie 'opamiętał' się i opuścił nas wracając w okolice swojej michy. Doszliśmy w pobliże zakładu w Małogoszczy. O właśnie tak to wyglądało:

Minęliśmy jakąś zataczającą się babcie (zatoczyła się dwa razy, solidnie, nie wiadomo dlaczego). W pewnej miejscowości, gdzieś na końcu świata zaatakował nas krnąbrny pudel, z domu wyskoczył właściciel w podkoszulce i majtasach i nawoływał pupilka 'Puszek chodź tu!' Ładny mi puszek, kanapowa bestia! Nie dostał gazem po nosie tylko tylko ze względów ogólnopojętego humanitaryzmu względem zwierząt

Po chwili ukazał się wreszcie długo oczekiwany mostek: włóczykije dziękują kołom łowieckim - nie pierwszy raz korzystamy z ich kładek.

Potem wspięliśmy się na Czubatkę i krokiem 'koszącym', przedzierając się przez chaszcze zeszliśmy do Bolmina. Raku wyłuskał spod ziemi wielki, ciężki ale ciekawy kamień do akwarium i od tej pory tachał go zawzięcie na grzbiecie. Widok gdzieś z Grzębów Bolimowskich na jakieś frontalne zaczyny na niebie, które groziły zmianą pogody.

Potem pokręciliśmy się w okolicach Polichna, minęliśmy potężny kamieniołom w Gałęzicach:

A następnie weszliśmy do lasu i już żeśmy z niego nie wychodzili (przed zakończeniem eskapady). W okolicach jaskini Piekło pojawiły się nowe, niewytłumaczalne przedmioty, najprawdopodobniej pozostałości po często odwiedzających Góry Świętokrzyskie kosmitach:


Potem szliiśmy i gadaliśmy i gadaliśmy... Po udanym przekroczeniu autostrado-podobnej obwodnicy (co czasem bywa nieprzyjemne – ostatnio kicaliśmy przez nią jak zające między pędzącymi samochodami i to tylko dzięki powalonemu ogrodzeniu i niewykończonej jeszcze robocie) wieczerza chińsko-zupkowa a po niej kawka, na chłodny żołądek jak znalazł:

Jak to przy zupce, tematy były ciężkie, dotykające rzeczy ostatecznych, w których z Rakiem nie do końca się zgadzamy, ale co tam.
Po tym momencie, zachodzące słońce na kilka chwil utopiło bezlistny las w odcieniach czerwieni, zaczynał się głuchy, zimowy wieczór. W ciemnościach szliśmy jeszcze ok 2 godzin a potem z buta do miasta...
Wypad bardzo udany, dzięki pięknej pogodzie udało się zachować suche stopy, nawet desanty Józefy mnie nie obtarły. Ogólna długość trasy ok 45 kilometrów, płuca wywietrzone, krew natleniona i umysł spokojny - nabity obrazami odpoczywającej natury.
Co żeśmy widzieli, potwierdza rzecz znaną, że nasze Świętokrzyskie Góry piękne 'som' i tyle.
Pozdrowienia.