"Z deszczu pod rynnę"- opowiadanko z el. surwiwalu
: 12 lis 2012, 00:34
Jeszcze nie przeredagowane - na ciepło.
„W deszczu”
Wycieraczki nie nadążały zbierać wody z szyby samochodu. Atramentowy mrok dodatkowo potęgował ponury nastrój listopadowego wieczoru.
- Na szczęście do domu już niedaleko – pomyślał naciskając pedał gazu.
Samochód niemrawo przyspieszył, lecz ulewa i wszechogarniająca ciemność sprawiły, że wkrótce znów zdjął nieco stopę.
- Może pojadę żwirówką przez las, zaoszczędzę czasu i nadrobię drogi.
Miał już dość ciągłej jazdy w wypełnionych wodą koleinach, wyżłobionych przez TIR-y pędzące na wschód. Po wjechaniu do miasteczka odbił w prawo. Miesiąc temu też wracał tędy, to była ulubiona droga powrotna. Nawet w deszczu nie straciła wiele ze swej atrakcyjności. Starodrzew przetykany krzewami jałowca i leszczyny sprawiał, że czuło się oddech minionych czasów.
Jechał już kilka dobrych minut, gdy nagle owładnął nim dziwny irracjonalny niepokój. Uczucie, że czegoś się nie zrobiło lub zapomniało o ważnej sprawie.
- Towar w hurtowni wzięty, domek nad jeziorem zabezpieczony, krzewy przykryte geowłókniną, woda zakręcony i spuszczona z rur, wszystko OK. – sapnął i odetchnął z ulgą, a wewnętrzny spokój powoli zaczął rozpływać się ciepłem po całym ciele.
- Tylko nie zesraj się z tej błogości! – zaśmiał się w duchu i wtedy sobie przypomniał...
Miał w miasteczku zatankować paliwo. Odruchowo zerknął na wskazówkę, a ta dramatycznie dochodziła do ostatniej kreski. Niestety, w tak starych samochodach nie ma wskaźnika rezerwy, więc lepiej dolewać częściej do baku niż obudzić się potem z ręką w nocniku, bynajmniej nie napełnionym olejem napędowym.
-Na szczęście silnik pracuje równiutko. Jeszcze z dziesięć kilometrów i dojadę do szosy, a tam już łatwiej –próbował się pocieszyć, choć wiedział, że to gówniana pociecha, gdyż nikt o tak późnej porze nie zatrzyma się. Sam też by nie ryzykował. Ujechał jeszcze z kilometr, gdy wyczuł, iż podłoże traci stopniowo swoją twardość. Ubity żwir rozmókł, a spod niego zaczęła przesiąkać sraczkowata glina. Auto powoli traciło moc. Przerzucił na trójkę, a chwilę później na dwójkę.
W wyobraźni widział, jak paliwo znika błyskawicznie z baku. Nie mylił się. Wkrótce silnik zaczął się dusić i przerywać, by w końcu zgasnąć na amen. Siłą bezwładności samochód zjechał na pobocze i ugrzązł w przypominającej krowie placki brei.
-No to [...], jestem uziemiony i to przez własną głupotę! – stwierdził uderzając dłońmi w kierownicę. Zadzwonić do żony wstyd, wyjdzie na bezmyślnego jełopa, który tylko w ciepłym i przytulnym domku zgrywa wagabundę i znawcę technik przetrwania.
- Chciałeś surwiwalu, to go teraz, [...], masz! Wykazuj się!
Wściekłość zaczęła dominować nad rozsądkiem. Otworzył szybko drzwi i wysiadł z auta. Nadal padało, choć deszcz nie był już tak rzęsisty. Zerknął na zegarek - dwudziesta.
- Ludzie na wiosce oglądają pewnie Wiadomości, raczej nie śpią. Może kupię trochę opałówki lub ropy od rolnika i jakoś doczłapię się do najbliższej stacji – powoli zaczął uspokajać umysł i przypominać sobie szczegóły dość często przemierzanej trasy.
Około pięć kilometrów stąd powinny być zabudowania. Przynajmniej cztery samochody widział na podwórkach, kiedy ostatnio przejeżdżał. Jak nie kupi paliwa, to może podrzucą do najbliższej stacji?
Rozpoczął przygotowania. Pięciolitrowe baniaki po wodzie, które wiózł na pace, opróżnił z reszty zawartości. Dodatkowo zabrał reklamówkę, której kawałki świetnie spełniają rolę uszczelki pod korkiem. Poprawił na głowie kaptur softshella, założył czołówkę, włączył i ustawił średni zakres mocy oraz sprawdził, czy nóż spoczywa bezpiecznie w kieszeni. Uruchomił w telefonie aplikację
TrekBuddy, włączył zapis śladu i tryb pracy w tle, by w razie zagubienia się trafić ponownie do samochodu. Dodatkowo schował do kieszeni latarkę ładowaną korbką, będącą na stanie samochodu, zamknął drzwi na kluczyk, chwycił baniaki i ruszył w mrok.
Szło się opornie. Sportowe buty raz wraz zapadały się w rozmiękłą drogę, lecz wraz z ustępującym deszczem wędrówka nabierała tempa. Przestało padać. Las pachniał uchodzącą w kierunku zimy jesienią. Było mu ciepło, a marsz dodatkowo rozgrzewał. Rozpiął nieco kurtkę, by się nie spocić. Nagle głośny suchy trzask przerwał błogą ciszę. Był to niewątpliwie strzał z broni palnej.
Odruchowo wyłączył czołówkę, skrył się za pobliska kępą jałowców i nasłuchiwał.
- Raczej nie powinienem zostać zauważony, nie oddano by przecież strzału, widząc poruszające się w lesie światło. Nikt też nie strzelał bezpośrednio w jego kierunku – analizował sytuację.
Wolał nie ryzykować, czekał na jakiś sygnał, który utwierdziłby go w przeświadczeniu o względnym bezpieczeństwie. Instynkt go nie zawiódł. W świetle przebijającego się niemrawo przez chmury księżyca dostrzegł ciemną plamę przypominającą sylwetkę ludzką, która dość żwawo zbliżała się w kierunku miejsca ukrycia. Oddychał delikatnie, by para z ust nie zdradziła jego kryjówki. Postać wreszcie doszła do drogi. W mroku dało się rozpoznać niektóre szczegóły przybysza. Typ był średniego wzrostu w czapce z daszkiem na głowie, dźwigał coś na ramieniu.
- Pewnie kłusownik tubylec – pomyślał – gówno upolował, więc wraca do domu na ulubiony serial.
Mężczyzna przerzucił ciężki przedmiot na drugie ramię. Rozległ się metaliczny chrobot, prawdopodobnie strzelby lub karabinu. Przy tak słabej księżycowej poświacie ciężko było rozróżnić.
Kłusownik zaklął cicho pod nosem i ruszył drogą w głąb lasu.
- [...], znajdzie mój samochód - pomyślał, poprawiając drętwiejące już nogi od siedzenia w kucki w jałowcach – jak czegoś nie odkręci, to zniszczy lub sprowadzi koleżków. Najczarniejsze scenariusze przelatywały mu przez głowę.
- Trzeba będzie za nim wrócić! – podjął decyzję.
Nagle postać zatrzymała się, zaczęła coś sprawdzać na skraju drogi, a potem ruszyła sobie tylko wiadomą ścieżką w noc. Po chwili kroki kłusownika ucichły.
Odczekał jeszcze pięć minut i ruszył raźno dalej. Stracił już dostatecznie dużo czasu. Po półgodzinnym marszu zamajaczyły między drzewami światła pierwszych wiejskich zabudowań.
- Może to leśniczówka? – pomyślał grzebiąc w pamięci, ale pytanie pokrążyło w głowie i wróciło bez odpowiedzi. Podszedł więc do otwartej na oścież bramy wjazdowej. Ścisnął mocniej w dłoni wycięty przed chwilą leszczynowy pręt, spodziewając się nagłego ataku podwórzowych burków. Psiska jednak nie dawały znać o sobie.
Rozejrzał się po obejściu. W budynku gospodarczym paliło się światło, ruszył jak ćma w jego kierunku. Idąc kątem oka rejestrował otoczenie. Dostrzegł stary przyrdzewiały nieco ciągnik i srebrne wyglądające na nowe bmw. Przy otwartych drzwiach chlewika stał starszy mężczyzna i mieszał w wiadrze jakąś chlupoczącą breję, prawdopodobnie żarcie dla zwierząt.
- Dzień dobry – rzekł spokojnie, żeby nie przestraszyć rolnika i nie nastawić negatywnie do celu wizyty.
Wkrótce wyłuszczył, o co mu chodzi.
- Mam kilkanaście litrów ropuchy do traktora, mogę odstąpić – odparł mężczyzna – poczeka pan, tylko obrządzę świnie.
Chwycił wiadro z brejowatą zawartością i zniknął w jednym z bocznych korytarzy budynku.
Czekając na swego „zbawiciela” postanowił rozejrzeć się nieco po podwórku. Czasami można wyhaczyć na wsi fajne fanty i kupić za grosze. Ciągnik nie przedstawiał się okazale, typowy złom na chodzie. Natomiast znakomicie prezentowało się auto. Widać było, że w jego tunning ktoś włożył sporo serca i kasy. Ciekawe skąd takie cacko? Rolnik nie wyglądał na majętnego. Może jakaś rodzina z miasta przyjechała w odwiedziny? Rozmyślania przerwały dziwne, pojawiające się i niknące cienie, tańczące w rozświetlonych oknach garażu.
- Może to jakaś dziupla z kradzionymi autami? Przez uchylone drzwi zajrzał do wnętrza.
- [...], co oni robią? – zapytał sam siebie, gdyż nie mógł uwierzyć w to, co ujrzał. W centralnym miejscu garażu stał z opuszczonymi do kolan spodniami dwudziestokilkuletni mięśniak i dyszał niemiłosiernie, podczas gdy drugi mężczyzna klęcząc, odwrócony tyłem, energicznie pracował głową w okolicach jego krocza.
Odruchowo wstrzymał odruch wymiotny i już miał się dyskretnie wycofać, gdy za plecami rozległ się donośny radosny głos.
-O, tu pan jest! Mam dla pana dziesięć litrów ropuchy, sześć dych się należy!
W tym momencie oczy „rozkosznych” osiłków i jego spotkały się. Dostrzegł w nich wstyd, przez który zaczęła gwałtownie przebijać nienawiść i żądza mordu. Nie była im raczej na rękę wizyta podglądacza. Większy szybko podciągnął spodnie, chwycił stalową rurę leżącą na warsztatowym stole i ruszył w kierunku drzwi.
„W deszczu”
Wycieraczki nie nadążały zbierać wody z szyby samochodu. Atramentowy mrok dodatkowo potęgował ponury nastrój listopadowego wieczoru.
- Na szczęście do domu już niedaleko – pomyślał naciskając pedał gazu.
Samochód niemrawo przyspieszył, lecz ulewa i wszechogarniająca ciemność sprawiły, że wkrótce znów zdjął nieco stopę.
- Może pojadę żwirówką przez las, zaoszczędzę czasu i nadrobię drogi.
Miał już dość ciągłej jazdy w wypełnionych wodą koleinach, wyżłobionych przez TIR-y pędzące na wschód. Po wjechaniu do miasteczka odbił w prawo. Miesiąc temu też wracał tędy, to była ulubiona droga powrotna. Nawet w deszczu nie straciła wiele ze swej atrakcyjności. Starodrzew przetykany krzewami jałowca i leszczyny sprawiał, że czuło się oddech minionych czasów.
Jechał już kilka dobrych minut, gdy nagle owładnął nim dziwny irracjonalny niepokój. Uczucie, że czegoś się nie zrobiło lub zapomniało o ważnej sprawie.
- Towar w hurtowni wzięty, domek nad jeziorem zabezpieczony, krzewy przykryte geowłókniną, woda zakręcony i spuszczona z rur, wszystko OK. – sapnął i odetchnął z ulgą, a wewnętrzny spokój powoli zaczął rozpływać się ciepłem po całym ciele.
- Tylko nie zesraj się z tej błogości! – zaśmiał się w duchu i wtedy sobie przypomniał...
Miał w miasteczku zatankować paliwo. Odruchowo zerknął na wskazówkę, a ta dramatycznie dochodziła do ostatniej kreski. Niestety, w tak starych samochodach nie ma wskaźnika rezerwy, więc lepiej dolewać częściej do baku niż obudzić się potem z ręką w nocniku, bynajmniej nie napełnionym olejem napędowym.
-Na szczęście silnik pracuje równiutko. Jeszcze z dziesięć kilometrów i dojadę do szosy, a tam już łatwiej –próbował się pocieszyć, choć wiedział, że to gówniana pociecha, gdyż nikt o tak późnej porze nie zatrzyma się. Sam też by nie ryzykował. Ujechał jeszcze z kilometr, gdy wyczuł, iż podłoże traci stopniowo swoją twardość. Ubity żwir rozmókł, a spod niego zaczęła przesiąkać sraczkowata glina. Auto powoli traciło moc. Przerzucił na trójkę, a chwilę później na dwójkę.
W wyobraźni widział, jak paliwo znika błyskawicznie z baku. Nie mylił się. Wkrótce silnik zaczął się dusić i przerywać, by w końcu zgasnąć na amen. Siłą bezwładności samochód zjechał na pobocze i ugrzązł w przypominającej krowie placki brei.
-No to [...], jestem uziemiony i to przez własną głupotę! – stwierdził uderzając dłońmi w kierownicę. Zadzwonić do żony wstyd, wyjdzie na bezmyślnego jełopa, który tylko w ciepłym i przytulnym domku zgrywa wagabundę i znawcę technik przetrwania.
- Chciałeś surwiwalu, to go teraz, [...], masz! Wykazuj się!
Wściekłość zaczęła dominować nad rozsądkiem. Otworzył szybko drzwi i wysiadł z auta. Nadal padało, choć deszcz nie był już tak rzęsisty. Zerknął na zegarek - dwudziesta.
- Ludzie na wiosce oglądają pewnie Wiadomości, raczej nie śpią. Może kupię trochę opałówki lub ropy od rolnika i jakoś doczłapię się do najbliższej stacji – powoli zaczął uspokajać umysł i przypominać sobie szczegóły dość często przemierzanej trasy.
Około pięć kilometrów stąd powinny być zabudowania. Przynajmniej cztery samochody widział na podwórkach, kiedy ostatnio przejeżdżał. Jak nie kupi paliwa, to może podrzucą do najbliższej stacji?
Rozpoczął przygotowania. Pięciolitrowe baniaki po wodzie, które wiózł na pace, opróżnił z reszty zawartości. Dodatkowo zabrał reklamówkę, której kawałki świetnie spełniają rolę uszczelki pod korkiem. Poprawił na głowie kaptur softshella, założył czołówkę, włączył i ustawił średni zakres mocy oraz sprawdził, czy nóż spoczywa bezpiecznie w kieszeni. Uruchomił w telefonie aplikację
TrekBuddy, włączył zapis śladu i tryb pracy w tle, by w razie zagubienia się trafić ponownie do samochodu. Dodatkowo schował do kieszeni latarkę ładowaną korbką, będącą na stanie samochodu, zamknął drzwi na kluczyk, chwycił baniaki i ruszył w mrok.
Szło się opornie. Sportowe buty raz wraz zapadały się w rozmiękłą drogę, lecz wraz z ustępującym deszczem wędrówka nabierała tempa. Przestało padać. Las pachniał uchodzącą w kierunku zimy jesienią. Było mu ciepło, a marsz dodatkowo rozgrzewał. Rozpiął nieco kurtkę, by się nie spocić. Nagle głośny suchy trzask przerwał błogą ciszę. Był to niewątpliwie strzał z broni palnej.
Odruchowo wyłączył czołówkę, skrył się za pobliska kępą jałowców i nasłuchiwał.
- Raczej nie powinienem zostać zauważony, nie oddano by przecież strzału, widząc poruszające się w lesie światło. Nikt też nie strzelał bezpośrednio w jego kierunku – analizował sytuację.
Wolał nie ryzykować, czekał na jakiś sygnał, który utwierdziłby go w przeświadczeniu o względnym bezpieczeństwie. Instynkt go nie zawiódł. W świetle przebijającego się niemrawo przez chmury księżyca dostrzegł ciemną plamę przypominającą sylwetkę ludzką, która dość żwawo zbliżała się w kierunku miejsca ukrycia. Oddychał delikatnie, by para z ust nie zdradziła jego kryjówki. Postać wreszcie doszła do drogi. W mroku dało się rozpoznać niektóre szczegóły przybysza. Typ był średniego wzrostu w czapce z daszkiem na głowie, dźwigał coś na ramieniu.
- Pewnie kłusownik tubylec – pomyślał – gówno upolował, więc wraca do domu na ulubiony serial.
Mężczyzna przerzucił ciężki przedmiot na drugie ramię. Rozległ się metaliczny chrobot, prawdopodobnie strzelby lub karabinu. Przy tak słabej księżycowej poświacie ciężko było rozróżnić.
Kłusownik zaklął cicho pod nosem i ruszył drogą w głąb lasu.
- [...], znajdzie mój samochód - pomyślał, poprawiając drętwiejące już nogi od siedzenia w kucki w jałowcach – jak czegoś nie odkręci, to zniszczy lub sprowadzi koleżków. Najczarniejsze scenariusze przelatywały mu przez głowę.
- Trzeba będzie za nim wrócić! – podjął decyzję.
Nagle postać zatrzymała się, zaczęła coś sprawdzać na skraju drogi, a potem ruszyła sobie tylko wiadomą ścieżką w noc. Po chwili kroki kłusownika ucichły.
Odczekał jeszcze pięć minut i ruszył raźno dalej. Stracił już dostatecznie dużo czasu. Po półgodzinnym marszu zamajaczyły między drzewami światła pierwszych wiejskich zabudowań.
- Może to leśniczówka? – pomyślał grzebiąc w pamięci, ale pytanie pokrążyło w głowie i wróciło bez odpowiedzi. Podszedł więc do otwartej na oścież bramy wjazdowej. Ścisnął mocniej w dłoni wycięty przed chwilą leszczynowy pręt, spodziewając się nagłego ataku podwórzowych burków. Psiska jednak nie dawały znać o sobie.
Rozejrzał się po obejściu. W budynku gospodarczym paliło się światło, ruszył jak ćma w jego kierunku. Idąc kątem oka rejestrował otoczenie. Dostrzegł stary przyrdzewiały nieco ciągnik i srebrne wyglądające na nowe bmw. Przy otwartych drzwiach chlewika stał starszy mężczyzna i mieszał w wiadrze jakąś chlupoczącą breję, prawdopodobnie żarcie dla zwierząt.
- Dzień dobry – rzekł spokojnie, żeby nie przestraszyć rolnika i nie nastawić negatywnie do celu wizyty.
Wkrótce wyłuszczył, o co mu chodzi.
- Mam kilkanaście litrów ropuchy do traktora, mogę odstąpić – odparł mężczyzna – poczeka pan, tylko obrządzę świnie.
Chwycił wiadro z brejowatą zawartością i zniknął w jednym z bocznych korytarzy budynku.
Czekając na swego „zbawiciela” postanowił rozejrzeć się nieco po podwórku. Czasami można wyhaczyć na wsi fajne fanty i kupić za grosze. Ciągnik nie przedstawiał się okazale, typowy złom na chodzie. Natomiast znakomicie prezentowało się auto. Widać było, że w jego tunning ktoś włożył sporo serca i kasy. Ciekawe skąd takie cacko? Rolnik nie wyglądał na majętnego. Może jakaś rodzina z miasta przyjechała w odwiedziny? Rozmyślania przerwały dziwne, pojawiające się i niknące cienie, tańczące w rozświetlonych oknach garażu.
- Może to jakaś dziupla z kradzionymi autami? Przez uchylone drzwi zajrzał do wnętrza.
- [...], co oni robią? – zapytał sam siebie, gdyż nie mógł uwierzyć w to, co ujrzał. W centralnym miejscu garażu stał z opuszczonymi do kolan spodniami dwudziestokilkuletni mięśniak i dyszał niemiłosiernie, podczas gdy drugi mężczyzna klęcząc, odwrócony tyłem, energicznie pracował głową w okolicach jego krocza.
Odruchowo wstrzymał odruch wymiotny i już miał się dyskretnie wycofać, gdy za plecami rozległ się donośny radosny głos.
-O, tu pan jest! Mam dla pana dziesięć litrów ropuchy, sześć dych się należy!
W tym momencie oczy „rozkosznych” osiłków i jego spotkały się. Dostrzegł w nich wstyd, przez który zaczęła gwałtownie przebijać nienawiść i żądza mordu. Nie była im raczej na rękę wizyta podglądacza. Większy szybko podciągnął spodnie, chwycił stalową rurę leżącą na warsztatowym stole i ruszył w kierunku drzwi.