Michał! Ty powinieneś wakacyjne kurorty położne w pobliżu przetwórni ryb sprzedawać! Tak potrafisz w ładnych i optymistycznych słowach przekazać rzeczywistość

Bo prawda jest taka Panowie, że dostaliśmy z Michałem nieźle w kość, ale cholernie dużo się nauczyliśmy, i co najważniejsze było jedwabiście survivalowo

Ponieważ mój Szanowny Przedmówca wyczerpał temat relacji, ja pozwolę sobie tylko dołożyć komentarze w temacie "dostawania w kość"
Michal N pisze:Zaczynamy.
Michał - teraz tak myślę, że powinniśmy obaj klęczeć na dnie. Kiedy pływam sam i jest flauta ze spokojnym nurtem, wtedy siedzę na ławeczce. Trudne warunki pogodowe, bądź "bielsza" woda, wtedy klęczę, co daje mi lepszą kontrolę nad łódką. My mieliśmy trudne warunki, i wredną rzekę, i obaj siedzieliśmy na ławeczkach :566: To by Ci dało lepszy komfort pływania, niż te 60cm i Wielka Toń przed Tobą.
Jest tutaj paru wędkarzy, i to porządni ludzie. Ale dlaczego Ci których spotykaliśmy na Wiśle to takie wredniachy (i Ci wcześniej przeze mnie spotkani także). My tu walczymy z wirami, a oni się o żyłki martwią. Przecież nie da się na pagajach walić przez cofki, wiry ładnym kursem na wskroś! Trzeba najpierw prędkości naprać, później trochę manewrować. Straszne egoisty z tych rybaków... Warszawiacy pewnie znają historię z kajakarzem, wędkarzem i Kanałem Żerańskim :-/
A pogoda to byłą następna wredniacha. Nie tylko że ten deszcz padał. Powietrze było nim wręcz przesycone, wilgotne, i na dodatek zawiewał jeszcze wiatr... zmieny w sile i kierunkach.
A tutaj imć Pan Michał i wyszykowana "utka", jeszcze nie wiedzący co go czeka. W tle mili panowie
Michal N pisze:Obóz.
Wyspa ogromna! Faktycznie. A plaże jeszcze większe. Przez tą plażę musieliśmy portażować łódkę i sprzęt.
Dopłynięcie do wyspy to też wyzwanie. Łachy skutecznie ograniczają dostęp. Tutaj przydatne okazały sie moje gumowce, tylko że musiałem łódkę, ze sprzętem, i Wielmożnego Pana w bucikach trekingowych na plażę wyciągać.
Mokry opał nie był problemem. Wystarczyło tylko rozłupywać grubsze gałęzie i robić szczapki z wnętrza konaru. Paliły się ładnie. Tutaj pozdrawiam minimalistów, którzy twierdzą że "sama morka Ci wystarczy, a toporek to zbędny balast". No cóż może mają rację, ale wtedy kiedy jest ładna pogoda, a wokół mamy pełno świerczków, choinek i iglastych suszków.
Jak Michał wspomniał, podczas rozbijania obozu, okazało się że zapomniałem karimaty. Nie miałem też kapelusza, ani czapki, ani spodni na zapas, ani zapasu kory na podpałkę, i generalnie jakoś tak nieprzygotowany byłem

Ale tutaj prawdziwe
surwiwale z nas wyszły, i jakoś to poszło. Spałem na NRCce, na którą wrzuciłem poncho, a na to koszulę flanelową i portki deserty. Śpiwór Tactical i spało mi się wspaniale.
Tylko ta cholerna pogoda. W pewnym momencie Michałowi puściły nerwy, i przy kolejnym wilgotnym podmuchu wyrwało mu się z głębi płuc: No i co jeszcze Kurde Blade! (użył tutaj innego słowa). Trudno było siedzieć przy ogniu, jak wiatr chlastał dymem na wszystkie strony, Od rzeki ciągnęło wilgocią, a deszcz wciąż padał. Nawet fajki nie dało się palić
Ale fasolka smakowała wyśmienicie, więc psycha też nam nie padła.
A tutaj Michał nazywa Wielką Wyspę swoim imieniem. Nasz obóz rozbiliśmy na wzniesieniu za powalonym konarem, który widać na godzinie 11-tej.
Widok z plaży na koryto Wrednej Rzeki:
Tutaj widać jak byliśmy wyeksponowani na wiatr (patelka cały czas była wściekle kołysana przez wiatr). Może powinniśmy wejść bardziej w zarośla... nauka na przyszłość:
Michal N pisze:Ranne manewry.
Spało mi się bardzo wygodnie. To pewnie ten piach.. Mimo wiatru, było mi ciepło choć spałem w koszulce i majtkach. Deszcz ponuro bębnił w płachtę, a ja miałem ciepło i przytulnie. Pod śpiworem miałem spodnie i koszulę flanelową, dla izolacji.
Jednak od 4:00 (wiem ponieważ się przebudziłem i sprawdziłem godzinę) zacząłem odczuwać zimno w okolicy nerek, ud i kolan. Przez sen rozmyślałem, iż warto by się obudzić, i założyć spodnie. Około 6:00 w końcu się przemogłem. Budzę się, rozglądam... a tu okazuje się że śpię w wodzie! Tam gdzie odczuwałem zimno, śpiwór był mokry jak szmata wyciągnięta z wiadra. Spodnie pod śpiworem (jedyna para!) ociekały wodą. Koszula trochę mniej, ale to zaleta flaneli. Szybka kalkulacja. Co robić. Spać dalej, i udawać że nic się nie stało, czy wstawać, rozpalać ogień, i się suszyć... Obrazu sytuacji dopełniła świadomość, że jesteśmy na wyspie, w dość niegościnnym terenie, daleko od domu, że czeka nas jeszcze nieciekawa przenioska, i spływ tą cholerną rzeką... a moja jedyna para spodni leży w kałuży wody (o śpiworze nie wspominając). I wszędzie ten lepiący się piasek!
Z koszuli flanelowej zrobiłem sobie szkockiego kilta, na kark założyłem polar (częściowo mokry), złapałem za toporek, i garstkę suchej rozpałki, którą w Swej Wielkiej Mądrości przygotowałem wieczorem (
Doczu: twe lekcje nie idą w las) i zabrałem pod płachtę.
Po wyjściu na zewnątrz zziębniętego i nieco połamanego przywitał mnie zimny wiatr chlastający deszczem na wszystkie strony. Szybko zabrałem się za robotę, i już po kwadransie moje spodnie schły nad ogniem, a ja niczym Rob Roy, w gumowcach, kilcie z flanelki, i z hawkiem w ręku biegałem po wyspie i rąbałem opał. Moje hałasy zbudziły Michała, który też nieco zamókł. Po dokładniejszej analizie, okazało się że przeklęty wiatr nawiewał nam deszcz pod płachty. Mój traperski namiocik nie puścił wody. Ale woda która dostawała się pod płachtę, zbierała się w największym zagłębieniu w poncho... pod moim zadkiem.
Ani się obejrzeliśmy, sytuacja została opanowana, i zaczęło się to co Tygrysy lubią najbardziej
Jak widać jajeczka od Wuja Wojtka są przepyszne
Potem zwijanie obozu i półkilometrowa przenioska na drugą stronę wyspy. Postanowiliśmy wpłynąć w Świder, i dostać się w okolice Wału Miedzeszyńskiego. Warunki wciąż były paskudne i wiadomo było że w tych okolicznościach dopłynięcie do Portu Czerniakowskiego oznaczało by wymianę cewki moczowej, i przeszczep nerek w okresie późniejszym. Zatoki wyleczyli by nam już za darmo...
I ogrom wyspy:
Tam nocowaliśmy:
A to zdjęcie najlepiej oddaje jaka pogodę mieliśmy...
Michal N pisze:Płyniemy.
To nie było pływanie. To była ciągła walka z nurtem. Czasami obaj z całą parą dawaliśmy kontre na nurt, a on i tak obracał nam łódkę. Dopiero pagaj na tyle, wsadzony za burtę jako ster, prostował kurs.
Wcześniej pływałem Wisłą, pływałem na jeziorach przy wietrze, i w małych rzekach czy kanałach. Tego co dziś wcześniej nie zaznałem.
Nurt to jedno, ale mielizny też są niewesołe... Tak mielizna na środku rzeki, hamuje łódkę, która ustawia się bokiem do nurtu, a nurt tego nie lubi, i łódkę chce przechylić.
Wejść na mieliznę też się nie da. Piasek się obsypuje i zapada się po kolana.
Ale my dzielnie walczyliśmy i lawirowaliśmy z nurtem wokół konarów, kolejnych wysp i zgrabnie omijaliśmy bojki ( buahahahaha!)
To jest Panowie Duża Rzeka. I jeszcze jej taką nie widziałem. Nie wiem skąd ta zmiana... Czy możliwe jest, że niski stan powoduje że wody stają się takie kapryśne?
Pamiętam dokładnie jak czasami na pagaju czułem szurający żwir niesiony z nurtem... niesamowite uczucie. Jakby Wodnik Szuwarek drapał nam w deskę...
Tak wyglądało ujście Świdra. Głębokość od 1 do 20 cm

Oczywiste było, że musimy napierać dalej do Romantycznej.
Michal N pisze:Siła rzeki.
Z Romantycznej wodowałem się z Żoną jakiś miesiąc temu. Wypłynęliśmy z zacisznej zatoczki, gdzie woda cichutko sobie szemrała, a panowie w sandałkach, z plecaczkami, golusieńcy z dryndającymi fajfulkami, biegali sobie po krzakach.
Tam tez zdecydowałem się przybić z Michałem, i zakończyć naszą podróż.
I o mało co, było by to mokre zakończenie. Od drugiej strony, którą mieliśmy wpłynąć przesmyk zamknięty był konarami powalonych drzew. Woda aż warczała a wystające z nurtu gałęzie szarpane przez prąd, groźnie machały do nas rozczapierzonymi pazurami.
Naszym zadaniem było wyskoczyć z głównego nurtu, który przyśpieszał i wpadał na ww. szkielety drzew, i wbić się w małą zatoczkę skąd mieliśmy wyciągać łódkę.
Nurt rzeki częściowo napierał w przesmyk, ale część z impetem wpadała do zatoczki, gdzie zawijała, i jako prąd wsteczny wracając ścierała się z głównym nurtem. Widząc co się dzieje, zaczęliśmy napierać pagajami ile wlezie. Ale weszliśmy zbyt słabo, i prąd wsteczny zaczął obracać kanu. To się nie spodobało głównemu nurtowi, który uderzył w bok kanu... Dwa razy prawie nas wywróciło z całym tym bajzlem.
Wywrotka nie tylko by oznaczała zamoczenie, ale możliwe że część sprzętu popłynęła by między drzewa. A może i kanu. Zalane kanu z drewna nie tonie, ale w nurcie rzeki, dorosły mężczyzna nie jest w stanie go zatrzymać. To jest Siła Pany!
Chwile przestrachu, później adrenalina, potem niesamowita satysfakcja, i szczęście... bezcenne.
Gdyby to była miła niedzielna wycieczka po Wiśle, to nie wiele bym się nauczył. A tak to bogatsi jesteśmy o kolejne doświadczenia, i ciekawe wspomnienia.