Ponieważ jakimś dziwnym przypadkiem straciłem mapę, odcinek do i z Rottenburga postaram się uzupełnić później.
Do Schontal trafiłem wieczorem pogoniony przez jakiegoś księdza z poprzedniej miejscowości, pchany obietnica spania w godziwych warunkach zaryzykowałem te dwa kilometry. W sumie to mocna przesada pisac o jakimkolwiek ryzyku, wszak do przodu i tak iść musiałem. Dotarłem okolo osiemnastej i nauczony doświadczeniem od razu zacząłem szukac siedziby parafii. Kloster Schontal to dość specyficzne miejsce, do miasto w kościele lub jak kto woli miasto kościół. Troche to nie do pojecia w naszych warunkach, nie mniej tak właśnie to wygląda. Całość łącznie z hotelem, kawiarnia, piekarnią i sklepem otoczona tym samym murem. Owszem poza nim są domy, może dwa lub trzy. Wyglądają jednak jak troche na sile doklejone do miejsca.
Frau, zajmująca sie jak to w każdym kościele w Niemczech jest przyjęte, buchalterią, wskazała mi właściwy kierunek i popchnęła z dobrym słowem. Hotel wyglądał imponująco. Niewyobrażalny przepych, tak miejsca jak i samego hotelu, robi ogromne wrażenie. I na tym poprzestańmy bo miejsca, dla utytłanego błotem pielgrzyma niestety nie było. Warto tu dodac, ze miejsce ma charakter podobny do Ostritz, i pokoje dla pielgrzymów są absolutnie darmowe. Ponieważ bylem juz strasznie zmęczony, mokry i nieco zirytowany swoim beznadziejnym położeniem wróciłem do zakrystii. Pani, zdziwiona brakiem miejsc, wykonała kilka telefonów i w efekcie dostałem gościnny apartament kardynalski. Mówiąc w skrócie - huh!. Wstałem okolo 6, zjadłem śniadanie, i wraz z aprowizacja ruszyłem w dalsza drogę. Schontal to miejsce gdzie szlak dzieli się na dwie równolegle drogi. Z racji większej ilości miasteczek wybrałem południową. W tym miejscu należy chyba wspomnieć, ze o ile Czechy atakują darmowym Internetem z kazdej strony, o tyle w Niemczech jest z tym konkretny problem. Idąc za ciosem i śpiąc zazwyczaj w luterańskich parafiach, tam jakos nigdy nie spotkałem sie z odmowa, dotarlem do Rot. Mala nic nie znaczącą miejscowość, przyjęła mnie od dawna zapowiadanym juz deszczem. Była szesnasta, a po wczorajszym marszu jakos nie do konca uśmiechało mi sie dzis szukac kolejny raz, aż tak rozpaczliwie. Miejscowość miała, kościół, market kilkadziesiąt domów, a ja trafiłem na lokalny festyn społeczności zgromadzonej wokół kościoła. O ile dobrze zrozumiałem było to przekazanie obowiązków starszych ministrantów na rzecz młodzieży. Załapałem sie na suta ucztę z obietnica noclegu. I pochwalić sie musze, ze konkretnie najedzony i opity spać poszedłem w wyjątkowo dobrych, jak na to przedsięwzięcie warunkach. Swoja droga, strasznie mi się podobało, jak nastoletnia młodzież doskonale potrafi sie bawić. Ci starsi bawili sie równie dobrze, tyle, ze czasami w podstawowej na ta lokalizacje grze brakowało celności w uderzeniu młotkiem

. Rano, zaopatrzony jak na wojnę, ruszyłem dalej. Dalej w kierunku Speyer. Pomnik pielgrzyma jest tuz koło katedry. Biorąc przykład z Macka zasiadłem grzecznie i po okolo 2h cieszyłem sie juz napchanym trzosem. Sam napchałem sie kebabami, i ruszyłem dalej. Zwyczajowo deszcz niemiłosierny, wiec jakos specjalnie daleko nie uszedłem. Trafiłem do kościoła gdzie właśnie skończyły sie chrzciny, ksiądz ulotnił sie na tyle szybko, ze specjalnie nie było z kim rozmawiać. Pani zamykająca kościół ni w ząb po angielsku, była jednak na tyle obrotna, ze cofnęła księdza i wezwała polskich tłumaczy. Ksiądz myślał krótko, i na koszt caritasu wynajął mi pokój w hotelu***. Uwielbiam go, bo nie dość ze polska obsługa, nie dość, ze polska grala akurat z ...kimś, to jeszcze zalatwil mi obiad i śniadanie z aprowizacja.
Rano ruszyłem dalej. I tu pomijając wszelakie mniejsze miejscowości w których spalem zazwyczaj w luterańskich domach parafialnych, dotarlem do Maćkowego Wissembourga. Rzeczywiście jest market, ba trzy nawet. Nikt niestety nic nie wrzucili. Zatem do Francji wchodziłem dokladnie tak jak do Czech, bez grosza przy duszy. Przeszedłem może kilometr od granicy i zatrzyma sie koło mnie Nissan Patrol. Bla, bla, bla, jestem księdzem z Wissembourga dojdź do kościoła, poczekam. Generalnie spanie, po sutym grilowaniu. Ruszyłem z samego rana, objuczony wałówką. Tu należy wspomnieć ser który dostałem. Przez dwa kolejne dni, zastanawiałem sie co tak "wali" kiedy klade sie spać-stawiałem na buty. Wyeliminowałem źródło. Po ciężkim dniu dotarlem do Hangenau, gdzie przez absolutny przypadek trafiłem na wernisaż. Twórczyni byla tak zaabsorbowana, ze w swojej mowie wspominała tylko zjawisko pojawienia sie mnie w tym czasie i miejscu. O ironio, w tym miejscu pojawił sie również ksiądz, polski ksiądz. Spalem, jadlem, aprowizacja, a co najważniejsze, namiary na polskiego księdza w Strasburgu. Droga nudna, padało, a właściwie jak to określono po drodze - to nie byl deszcz, to byl prysznic, parłem do przodu. Ze Strasburga, idąc brzegiem kanału trafiłem do Molscheim. Pomimo dość późnej, jak na małe miejscowości pory, miasteczko tętniło życiem. Okazało sie, ze tu właśnie konczy sie lokalny maraton. Tradycyjnie, po ówczesnym sprawdzeniu kościoła, który zwyczajowo byl zamknięty, zacząłem szukac budynku parafialnego. Wszystko zamknięte, ale w kaplicy trwała msza. Zaraz po niej wyłowiłem z tłumu księdza który bez żadnych zbędnych pytan zabrał mnie do Bischoffsheim. Jak sie później okazało byl nomen-omen redemptorysta, a właśnie w Bischoffsheim siedzibę miał ich zakon. Na dość sporym terenie porozstawiane były olbrzymie, przemysłowe wręcz namioty, wewnątrz każdego trzy rzędy law zapełnionych po brzegi ludźmi. Kiedy zostałem juz przedstawiony wszystkim ucztującym, wskazano mi miejsce i podano do stołu

. Odpowiednik pizzy, przygotowany na cieniuteńkim cieście, wysmarowany po brzegi serem bree, oprószony cebula i drobno siekanym boczkiem, podawany byl na kwadratowych kawałkach sklejki. Zasada byla prosta, jesli sklejka byla do cna wygarniętą, podstawiano zupełnie nowy placek na kolejnym kawałku sklejki wraz z nowa butelka wina. Dotarlem tak okolo osiemnastej, ciężko mi powiedziec o której położyłem sie spać. Fakt pozostaje faktem, ze spalem jak dziecko do rana. Obudziłem sie sprowokowany waleniem do drzwi. Łeb pęka, wszędzie bałagan ( początki remanentu plecaka), a tu znikąd pomocy. Wstałem kaszląc niemiłosiernie, otwieram a tu mój dobrodziej z dnia wczorajszego. Spojrzał, uśmiechnął sie lekko i wyprowadził pielgrzyma na śniadanie. Śniadanie było dość zjawiskowe. Ponieważ w przeciwieństwie do zwyczajów panujących w Polsce, tu pierwsza msza zaczyna sie okolo dwunastej, przy śniadaniu asystowali wszyscy zakonnicy. Szczerze mówiąc to bylo kolejne ciekawe doświadczenie. Chleb, masło, konfitury, sery i wędliny, krążyły po stole w miare spożywania. Trzydziestu chlopa dogadywało sie bez słów. Co ciekawe naczyniem zarówno do kawy jak i zupy byla pól litrowa miska. No w końcu jakiś konkretny kubek;). Po tradycyjnej wymianie adresów, wbiciu nowej pieczątki i kolejnych wyrazach uznania dla czasu i drogi, poszedłem dalej.
19/06
Kiedy wychodziłem z tutejszego Biskupina tradycyjnie padało. Co w sumie dziwnym nie powinno być ni troche. Deszcz przyjacielem moim jest juz od Pragi. Zaopatrzony w damska parasolkę, ktora ktos nieopatrznie zostawił dnia poprzedniego na jakiejś ławce w lesie, doszedłem do Andlau. Ponieważ cały czas idę w deszczu, buty totalnie mokre, swoja droga należy przemyśleć ewentualność kaloszy bowiem torebki na psie odchody, z racji kamienistej drogi nie zdaja tu egzaminu. W Andlau jest polski ksiądz, przerażony wszystkim jak polna mysz. Jednak po krótkich negocjacjach, dal mi miejsce. Jak posprzątam to może sie wyspie

. TO MIEJSCE OMIJAMY ŁUKIEM.
20/06
Ruszyłem z samego rana wzdłuż oznaczeń szlaku. Dodac tu chyba powinienem, ze w przeciwieństwie do Polski, Czech i Niemiec oznaczenia szlaku zmieniają sie dość często. Nowy, a w każdym razie aktualny znajduje sie zawsze przy wyjściu z miejscowości. Pogodziłem sie juz z faktem, ze idę nieco inna droga niż Maciek, ale tak to niestety jest jesli idzie sie zupełnie bez mapy. Juz po 300m wiedziałem, ze dobrym pomysłem bylo opuszczenie Andlau rano. Dwie pierwsze godziny to wspinaczka po błotnistej leśnej drodze, później pól godziny schodzenia i znów godzina w górę. Tak spędziłem czas do czternastej. Później zdecydowałem sie na asfalt. Praktycznie od Barr wszystkie pola są plantacjami winorośli, czasem jedynie poprzedzielanymi pastwiskami dla koni. Reklamacja jest Maćku, bo ani bydła ani dzwonków

. Ponieważ od kilku dni bola mnie konkretnie ścięgna prawego stawu kolanowego, podróż zakończyłem w Chatenios, gdzie przemiła pani, po kilku bezskutecznych próbach załatwienia mi lokum na dzisiejsza noc, zabrała mnie do swojego domu.
.... Dwa dni później ruszyłem w dalsza drogę. O ile od samego początku mojej drogi, aż do Landau w Niemczech towarzyszył mi rzepak, o tyle teraz widzę wszędzie pola pełne winorośli. Ubolewam nad faktem, ze dopiero kwitnie i w ramach pocieszenia zażeram sie czereśniami które traktowane są tu nieco po macoszemu. Poprzez St. Hippolit, Rodern, Ribeauville trafiłem do Hunawihr i Riquewihr. Te dwa ostatnie są po prostu zjawiskowe. Nie tknięte ani pierwsza ani tez druga wojna światowa cieszą oko jak malo co, klimat wręcz bajkowy. Zdjęcia naturalnie robię, tyle ze ciężko mi w telefonie zmniejszyć ich wagę. Ponieważ cala droga to kolejne pasmo gór i dolin, a i czas poświęcony na oglądanie ostatnich miasteczek miał tez wpływ, od Katzenheim zacząłem się rozglądać za noclegiem. Pogoniony dwa razy znalazłem miejsce w sali katechetyczno terapeutycznej w Wintzenheim.
Rano, tuz po wyjściu trafiłem do Male wioski, gdzie przy fontannie, tuz obok siedziby Mera spotkałem pierwszego pielgrzyma idącego ta sama droga. Podzieliliśmy sie prowiantem, tytoniem i wrażeniami. Ja ruszyłem, ona czekala na maruderów z którymi szla. Dzień byl potwornie upalny a droga przez Piemont jest oględnie rzecz ujmując, ciężka. To niekończące sie pasmo stromych podejść i śliskich spadków. Różnice wysokości ok 400m. Ciężko, ale wyjątkowo urokliwie. Do momentu kiedy nie wyszedłem na południowe zbocze. Zamiast lasu dającego cień Soultzmatt zalewało koszmarne słońce. Kiedy zszedłem juz na dół pierwsza rzeczą jak zrobiłem bylo wejście w opakowaniu do fontanny. Wbrew pozorom nie bylem jedyny który dokonał takiego wyboru. Zakrystie znalazłem bardzo szybko, a w niej... W niej znalazłem polskiego księdza. Zatem prysznic, micha, spanie.
[ Dodano: 2016-06-23, 22:45 ]
Troche bardziej technicznie.
Internet w Czechach dostępny jest za darmo niemal w kazdej piwiarni. Niemcy chronią swój net jak cnotę, jednak zawsze w informacji turystycznej net jest dostępny. Francja, tu Mc, i biura turystyczne.
Cmentarze w Niemczech to doskonale miejsce zarówno do spania jak odpoczynku czy przepierki. Zawsze jest dach, czadem ciepła woda. Francja tu instytucja toalet publicznych jest żywa, wiec problemu nie ma.Czechy pominę. Spanie w Niemczech tu poszukiwania proponuje zawsze zaczynać w kościołach ewangelickich, we Francji reguły na znalezienie spania nie ma. Jest za to inna, śpiąc na ławce w parku albo budzimy sie na pusto albo budzi nas żandarmeria. O ile z pozyskaniem środków w Czechach czy Niemczech problemów miec nie będziecie o tyle we Francji na datki dla biednego pielgrzyma nie liczcie, z freeganizmem sprawa również nie jest prosta, większość marketów zabudowała dość szczelnie jadłodajnie i samo "Polak potrafi" niestety juz nie wystarcza.
[ Dodano: 2016-06-30, 07:58 ]
Świetny człowiek, cudowne miejsce jednak perspektywa jutrzejszej wspinaczki wygoniła nas z pizzerii przed północą. Rano, tuz po śniadaniu, zaopatrzony w dobre slowo, 20€ i adres kolejnego noclegu, ruszyłem w drogę. Zwyczajowo pod gore, jednak w cieniu. Po drodze mijałem domki zbudowane z myślą o turystach, drwali łupiących kłody drewna na szczapy i masę pomaranczowych ślimaków. Po 2 godzinach dotarlem do Guebwiller. Pierwszy market od dłuższego czasu wiec pora na "zakupy". Niestety i tu, karmnik byl szczelnie zabudowany, skończyło się wiec na Sangrii i paczce mokrych chusteczek. Swoja droga to ciekawe, że od Barr nasze drogi tak się rozeszły. Jestem teraz jakies 50 km na południe od Maćkowej trasy a starałem się iść zgodnie ze szlakiem. Do konca 2190km. Dzień zakończyłem w Thunn. Pomimo starań, księdza niestety nie znalazłem, natomiast nocleg i owszem, we wcześniej umówionym przez poprzedniego księdza miejscu. Na kolejny dzien zapowiadane są burze, zobaczymy jak to wszystko wyjdzie.
24/06 Z Thann przez Rodern, Brettendotarlem dotarłem do Bellemagny. Trwał tam akurat jakiś festiwal muzyczny. Dowiedziałem sie, ze jako pielgrzym nocleg dostane za darmo w klasztorze. Tak tez dokladnie sie stało.
26/06 dzień zakończyłem na obrzeżach Bedford. Pełne szaleństwo, zapewne grała z kimś Francja. Spora część samochodów, ustrojona w barwy narodowe jeździła i trąbiła, dając upust niewątpliwym emocjom związanym z euro, jakie widoczne są tu niemal na każdym kroku. Znalazłem nocleg w sali katechetycznej, znalazłem tez tablice informacyjną z przebiegiem szlaku. Sugestia wynikająca z treści była taka, że powinienem zrobić jeszcze 12 km i zatrzymać sie w Hericourt. Odpuściłem i pomimo wczesnej pory zostalem juz w Betford. Po przebyciu szlaku prowadzącego do miasta mialem wszystko mokre i ubłocone. Tak koszmarnego odcinka drogi jeszcze nie bylo. Po ostatniej ulewie drogi w lasach i na polach zamienily sie w błotniste strumienie. Swoja droga, ani polskie, ani czeskie, ani tez niemieckie szlaki nie są tak podle jak drogi we Francji. W Hericourt znalazłem się okolo 7:30, ponieważ stać mnie bylo jedynie na bagietkę zasiadłem z nią ostentacyjnie na schodach kościoła czekając aż ktos, czytać ksiądz, zainteresuje sie co tu robię. Niestety pierwsza zainteresowała sie police municipal, ktora po sprawdzeniu i krótkich tłumaczeniach wskazała mi presbiterium. Skoro jednak to oni byli mną mocniej zainteresowani pieczątkę uzyskałem na posterunku. Dowiedziałem sie również ze najbliższa miejscowość z funkcjonującym prezbiterium to Villersexel. Według gps nie dalej niż 30 km, trasa Jakubowa wyglądała niestety mniej ciekawie. Tego dnia zrobiłem 62km. Poniedziałek, 20:10, zasiadłem przed budynkiem prezbiterium z nadzieja na rychły powrót księdza. Zanim, ok 21, zamknęły sie wszelkie knajpy, zbunkrowalem plecak, i poszedłem po jakiekolwiek info. O ile Alzacja to region w ktorym angielski jest tak egzotyczny jak papaya na alsace, o tyle tu o angielskim jedynie słyszano z opowieści. To niesamowite jak kraj może się zmienić wraz ze zmiana regionu. Zero miast, zero sklepów a te które są to zazwyczaj piekarnie lub sklepy z tytoniem. Nic! Po prostu jedna wielka wieś, za to na czereśnie, wiśnie i porzeczki nie spojrzę już długo. Kiedy zacząłem szukac miejsca na zapleczu, czytaj w ogrodzie, prezbiterium na w miare sucha i bezpieczna noc, zauważyłem dwójkę szwendaczy. Jak się później okazało pan dorastał w tej miejscowości a przyjechał tu z rodziną tylko na wakacje. Na co dzień mieszkają na malej wyspie koło Madagaskaru. Pomimo niemałych kłopotów językowych udało się nam jakoś dogadać i wraz z nimi zacząłem poszukiwać miejsca na nocleg. Szukaliśmy chyba wszędzie gdzie bylo to możliwe. W klasztorze, w szpitalu w ktorym ów gość spędził kilka lat swojego zycia jako pracownik, w budynku merostwa. Okolo 22.30 kiedy ubawiony całą sytuacja, zacząłem już żartować z długości ich wieczornego spaceru, postanowili wynająć mi pokój w hotelu.... No cóż za niefart, hotel zamknięty pękła rura kanalizacyjna. Miejscowość mała, ale znalazł sie drugi hotel, tyle ze bez miejsc

. Ja bawiłem sie juz przednio, oni przejęci okolicznościami wybłagali dla mnie jakiś pokój. Ponieważ wyszli tylko na spacer ustalili z właścicielką, że za pobyt zapłacą rano. Na odchodne zażartowałem tylko, cos o adresach które mieliśmy wymienić rano i o zmywaniu naczyń . Umówiliśmy się na 7:30. Stoję czekam a tu nic, podeszła do mnie wlascicielka i mówi żebym się nie przejmował bo z żandarmerią juz tak jest, ze zawsze sie spóźniają

. Chwilę później nadjechali moi nowi znajomi i na całe szczęście wyprostowali sytuację. W ferworze wczorajszych opowiadań, nieco przesadzili, wlascicielka również nadgorliwie chciała pomoc, efektem czego zawiadomiła żandarmerię o bezgotówkowym, dopiero co okradzionym polaku. Wyjaśniliśmy wszystko, pokój stal sie darmowy, podziękowałem i pożegnałem się ze wszystkimi, i z 40€ ruszyłem dalej. Ciepło, baaardzo ciepło. W błędzie są wszyscy Ci którzy sadza, ze sklep to norma. Tu sklep, właściwie piekarnia jest jedna na kilka wsi, a i to zazwyczaj otwarta 2x dziennie po kilka godzin. Po 20 km trafiłem na cos, co przypominało market, 1,60€ i 2l sangria moja. Ponieważ poprzedniego dnia zrobiłem cos okolo 60km, postanowiłem zasiąść i upiec padlinę ktora kupiłem. Zanim sie upiekła nie bylo juz czym popić. Się popiło, się zjadło, czas w drogę. Po 4km, narobiłem zamieszania swoja osoba w jakiejś wsi. Dostałem we władanie namiot, prysznic i wieczorna michę. Wiem, ze narzekać w takiej sytuacji nie należy na nic, ale śniadanie bylo niestety tylko symboliczne. Za to kawy opiłem sie w bród. Zupełnie nie zdając sobie sprawy z przedsięwzięcia założyłem, ze dzień skończę w Gy. To jakaś etapowa, dla francuskiego Camino, miejscowość w której szlak dzieli się na zachodni i południowo zachodni. Cała trasa do Gy to pasmo wzniesień i dolin, ot taka tutejsza Bawaria. Nie ma co sie rozpuszczać nad krajobrazem, pola, lasy, błoto i upalne słońce. Około szesnastej było mi juz tak dokładnie wszystko jedno, ze zasiadłem w jakiejś wiosce pod lokalna fontanna. Ta przerwa byla chyba potrzebna, bo juz po trzecim nurkowaniu w lodowatej wodzie ruszyłem dalej. Do Gy dotarlem wieczorem, blado widząc szanse na spotkanie kogokolwiek w kościele. Kiedy juz wdrapałem sie na wzgórze, niemal w ostatniej chwili złapałem, wychodzącą właśnie z biura parafialnego, kobietę. Po krótkiej rozmowie telefonicznej, zapewne z księdzem przedstawiła mi sytuacje. Otóż znalazła dla mnie darmowy nocleg u człowieka który ma delikatnie rzecz ujmując "niezły odchył" na punkcie Camino. Wspaniały dom położony na wzgórzu z widokiem na cala niemal okolice a w nim wygodne lóżko, prysznic i co najważniejsze wielkie cieple żarcie, lodowaty litrowy Kronenburg a w tym wszystkim ja. Bajka! Nie wiem czy juz wspominałem, ale jesli gdzies trafiam na pamiątkowe księgi z wpisami, caly czas przewija sie postać 67 latka z naszych wschodnich rubieży. Otóż ów pan, wraz ze swoim 16 letnim psem przeszedł trasę w dwie strony. Kolejna ciekawa postacią jest Niemiec z Görlitz, ten rzeczona trasę, najprawdopodobniej tylko w jedna stronę, zrobił wychodząc z domu tak jak stal. Spodnie, podkoszulek i rzecz jasna buty. Nie miał ze sobą żadnego bagażu, pieniędzy czy telefonu. Ot jak stal tak wyszedł. Nie mam bladego pojęcia jak nazywa się region w którym jestem, ale na całe szczęście jutro się konczy. Witaj Burgundio.