Tanto pisze:Nawet w dużych ciemnościach można w miarę sprawnie poruszać się po drodze,
ja przekonałam się o tym będąc parę dni w kopalni, gdzie słowo ciemność nabiera właściwego znaczenia, tzn że gdy otworzysz oczy to jest tak samo jakbyś miał zamknięte. Aż mózg fiksuje, bo ma sprzeczne informacje. Tak więc jeśli wyciągnę rękę przed siebie i widzę jako tako dłoń, to nie jest aż tak źle ;p
co do zabłądzenia w lesie to mam pewną historie, tylko że był to spacer ale w jedną stronę, bo zamierzałam trafić w konkretne miejsce. A więc:
Jakiś czas po moich 17 urodzinach (nie było to tak strasznie dawno ;p), postanowiłam że wybiorę się do moich znajomych z Warszawy, którzy swój obóz harcerski mieli rozbity nad jez. Łubowo koło Drezdenka pod Gorzowem Wielkopolskim.
Jest to rejon najmniej przeze mnie eksplorowany, co jednak nie przeszkodziło mi dojechać stopem do Gorzowa i dalej do Krzyża. I wtedy zaczął się pierwszy problem bo samochody dalej jechać nie zamierzały i po 2 godzinach stania i powrotu do 'centrum' Krzyża wylądowałam na dworcu. Tam kolejne 1,5 godziny czekania na pociąg po to, by podjechać jedną stacje -.- (oczywiście później okazało się że mogłam pojechać jeszcze jedną i byłoby bliżej...;p)
No i warto wspomnieć w tym miejscu, że generalnie to było chyba najgłupsze przygotowanie do wyprawy w dziejach ludzkości. Mapa jaką miałam to tylko samochodowa Polski, latarki brak, karimaty brak (nie mówiąc o namiocie - choć w sumie nie był potrzebny ;p) no i najlepsze: jedyne co wiedziałam, to że obóz znajduję się nad jeziorem Łubowo i na tym się kończyła moja wiedza i przygotowanie.
Oczywiście to była jedna wielka niespodzianka więc nikt się mnie nie spodziewał...
Wysiadłam z pociągu i ruszyłam jedyną drogą z dworca. Po wywiadzie z mieszkańcami znałam kierunek. Po drodze atrakcjami były jakieś dworki, ruiny zamków i domów, i dzięki Bogu wyjątkowo nic nie podkusiło mnie, by zbaczyć z drogi. Pamiętam to żałosne, fałszywe uczucie że jestem blisko.
Ostatnie kontrolne wypytanie się mieszkańca przed wejściem w las i heja. Po drodze była nawet mapka okolic jeziora, co pozwoliło mi przynajmniej określić stronę po której był obóz, poprzez zaznaczony 'punkt czerpania wody', co dało mi nadzieje, że to obozowa pompa(zazwyczaj to bywa, że z nad jeziora słychać, a przede wszystkim widać, że jest tam jakieś stado zakwaterowanych harcerzy, na szczęście nie musiałam przekonywać się o wyjątkach <zejście było bardzo strome i wszystko rozbite było 'u góry', nad jeziorem>).
Szłam i szłam, aż poniosło mnie z dróżki na wiejską drogę. Zatrzymałam jadący samochód i miły pan raczył wytłumaczyć mi najkonkretniej jak dojść do jeziora a nawet mnie podwiózł jak najdalej mógł. Czasem się zastanawiam czy już na starcie nie pomyliłam jego wskazówek i nie poszłam źle, co skutkowało dalszym apogeum mojej wędrówki.
Ruszyłam ochoczo starą, wyłożoną kocimi łbami drogą, po paru kilometrach chciało mi się nimi rzygać, nie mówiąc już o dziwnym fakcie że po co najmniej 10 km wgłąb dzikiego lasu kamieni nie było końca.
Szłam, szłam, plułam pod nogi, ale wciąż szłam...
Godzina po 19, lekki niepokój...
19.30 myślę sobie: cóż najwyżej prześpię się pod drzewkiem i ruszę rano. i Dokładnie kiedy to pomyślałam usłyszałam stado dzików. Jak tylko mnie usłyszały, był taki hałas że pomyślałam: najwyżej będę szła całą noc (zazwyczaj lubię spać, no ale trudno...)
20.00 tuż przed kępką krzaków przed rozstajem dróg, słychać coś przedzierającego się w moją stronę, stanęłam jak wryta, szukając wzrokiem najbliższego drzewa ;p
Przedziera się, przedziera i z krzaczorków wychodzi najpiękniejszy borsuk świata! (może dlatego że pierwszy jaki widziałam ;p). I coś tam se wącha, łazi... Bardzo go spłoszyłam ruchem, aż mi się głupio zrobiło...
Fajnie, fajnie ale ja cały czas nie wiem gdzie jestem...
Jak na zawołanie wszędzie było słychać dziki, po lewej, prawej, normalnie się zastanawiałam czy to nie w mojej głowie ;p
Robiło się naprawdę ciemno i postanowiłam że na następnym zakręcie jak nic nie będzie to dzwonie do znajomych. Po 3 zakręcie (przestałam je lubić -.-), wyciągam telefon wybieram numer, jeden, następne i wszędzie to samo: brak zasięgu...
Aż nie mogłam uwierzyć...
Ide dalej, nagle wielka jasność i odgłos samochodu, uf...
i to jeszcze WA!
Para w samochodzie była tak samo zadowolona co ja, bo przez dobrą minute wogóle nie mogliśmy się dogadać ^^
Oni chcieli najbliższe zabudowania, ja obóz. Wymieniliśmy się najważniejszymi tego wieczoru informacjami i pożegnaliśmy w euforii. To był błąd, byłam tak szczęśliwa, ze nieprecyzyjnie dałam sobie wytłumaczyć gdzie znajdują się najbliższe namioty...
Po jakiś 3 km zobaczyłam światło ;p
to była iskierka w ciemnym korytarzu, sadzonych wysokich drzew (czyli koszmarnego, przerażającego lasu, z mojego dzieciństwa...).
Nie było mowy ruszyć strzałą w las, po tych nierównościach, krzaczorach i to w krótkich spodenkach...
W każdym razie po jakiś 20 minutach zataczania kół i labiryntach, weszłam na prostą drogę prowadzącą do ogniska.
I gdyby nie to, ze harcerzom nie chciałoby się pląsać przy ognisku to ani nie zobaczyłabym ich, ani nie usłyszała, nie mówiąc o trafieniu do obozu (który minęłabym zaledwie w odległości 300 metrów...).
Tak długo pląsali (pewnie dlatego że trzeba było się całować w policzek ;p) że ja po zauważeniu ich, zdążyłam trafić na drogę, przebrać się w mundur po omacku, i akurat jak doszłam do ognia to wszyscy zasiadali.
Chyba skłamałabym mówiąc że było warto, ale niedowierzanie w moją obecność na twarzach przyjaciół było tak piękne że aż cudowne...
Reasumując, nie wiem co sobie myślałam wychodząc z domu, ale teraz wiem że najlepiej uczę się na błędach, tym bardziej jak sama stwarzam sobie schizowate sytuację. Nie warto tego robić, bo później przez te emocje, nie pamięta się następnych wydarzeń... ^^
ech, aż mi serce szybciej zaczęło bić na wspomnienia...
