23-25 XI 2012r. Góry Słonne- Czyli powrót synów marnotrawnych.
Wypadzisko niestety bardzo krótkie i mające na celu wbicie nas w klimat jesienno-zimowy, który ubóstwiam . Powrót do terenów, które kocham wielkim swym sercem, a które zaniedbałem i zdradziłem na rzecz innych równie pięknych. Biada mi.
Ideą owej przygody było przetrzeć stare szlaki, sprawdzić czy mama natura tych stron jeszcze o nas pamięta, oraz czy nie pogniewała się zbytnio za nasz ostatni brak jej adoracji.
Trasa rozpoczęta w Sanoku. Dwóch łazików znających się jak stare konie, którzy chcą iść do przodu nie śpiesząc się, by poznać najmniejsze rysy na ukochanym ciele swej „uwielbionej”.
Przygoda rozpoczęta zacnymi bułami z pasztetem nad rzeką San w miejscowości Sanok. Kwintesencję rozpoczęcia wyprawy zapoczątkował napotkany tubylec z zawodu kartograf. Opowiedział on nam o ciekawych miejscach, podbudował myślą, że prawdziwych turystów dreptających siłą własnych mięśni o tej porze tu już tu nie uświadczy, oraz opowiedział historie swej suczki...



Owa widniejąca na zdjęciu psina to ponoć jedna z najbardziej rozwiązłych dziewek w Sanoku. Swym rozbrajającym oraz słodkim usposobieniem , wymusiła na nas ostatni kawał pszennego pieczywa z domieszką wyżej wymienionego pasztetu...
Wejście do parku uświadomiło nas , że niezbyt dużo się zmieniło i mało komu chce się reklamować coś co i tak większość osób ominie podróżując w stronę Bieszczad... Wbrew pozorom taki obraz sytuacji spowodował w nas niewątpliwą radość. Na szlaku spotkaliśmy tylko kilka „jasnych tyłków”, puszczyka oraz parę ech przeszłości, którym oddaliśmy należyty szacunek...



Oddychaliśmy świeżym powietrzem, oraz rozkoszowaliśmy się pięknem napotkanej przyrody. Niestety nie każdy potrafi docenić owoce mamusi natury oraz krzywdzi ją niemiłosiernie. Jakiekolwiek wyryte napisy na drzewach oraz malowidła na skałach powodowały we mnie niepotrzebną złość...






W miejscowości Liszna spotkaliśmy starszą miłą Panią. Opowiedziała nam o swych problemach związanych z rozjeżdżaniem jej drogi przez niesfornego sąsiada, zaprosiła do domu, poczęstowała pyszną źródlaną wodą oraz pobłogosławiła nam dalszą wędrówkę.
Ciemno o tej porze robi się nadzwyczaj wcześnie. Koło godziny 14 rozpoczęliśmy poszukiwania miejsca snu. Napędzani opowieściami tubylców o nazbyt sobie pozwalających wilkach, postanowiliśmy spać w miejscu gdzie ich tropów znajdziemy najwięcej. Idąc śladami „gęsiego”, znajdując kilka wilczych kup, znaleźliśmy miejsce swego snu.
Ognisko rozpalone za pomocą składników jakie dała nam „mama”, oraz przy pomocy krzesiwa szwedzkiego dało nam upragnione ciepło oraz nostalgię.

Choć mój druh zapomniał foli aluminiowej jako przykrywki na kociołek, co spowodowało odparowanie znacznej ilości wody(niestety strumyka w okolicy nie uświadczyliśmy), to rosół na skrzydełkach drobiowych, golonce z dodatkiem warzyw był przepyszny


Z plandeki budowlanej oraz foli zrobiliśmy schronienie osłaniające nas przed wiatrem oraz deszczem. Biorąc pod uwagę, że spaliśmy w okolicy Słonnego Wierchu wiało dosyć mocno. Deszcz kropił przez całą noc, jednak nie zmoczył nas ani trochu. Od ziemi dodatkowo izolowały nas igły leżącego obok obozu świerka. Przed snem podzieliliśmy się półwytrawną Kadarką i położyliśmy się do snu. Niestety w nocy ani szmeru oraz „świecących oczu” świadczącego o obecności wilków. A szkoda bo kiedyś widywałem ich w tej okolicy sporo.

Rano mama przywitała nas mgiełką oraz wilgotnymi śpiworami od zewnątrz. Las pokryty mgłą ma wyśmienity oraz majestatyczny klimat. Zjedliśmy po kiełbasie, wypiliśmy herbatę, wróciliśmy na szlak i zaczęliśmy kolejną wędrówkę.




Szlak czerwony w okolicach drogi głównej przywitał nas niesamowicie rozjechanymi przez traktory ścieżkami. Ten widok sprawił, że po raz kolejny przeklinałem cywilizację. Morale wyraźnie spadło, należało się przedzierać przez błoto do kostek i walczyć z siłami zasysającymi buty.

Na szczęście teren na trasie turystycznej „Szejka” w okolicach Tyrawy Wołoskiej sprawił, że wszelkie obiekcje i negatywne odczucia odpłynęły. Przywitał nas niesamowicie dziki oraz tętniący życiem las. Widać było również, że mało kto tu zagląda. Z pewnością wrócę w to miejsce i spędzę tu kilka nocy bez ogniska. Zwierzynę czuć w powietrzu.



W zwyczaju mamy zaglądać do wiosek i rozmawiać z tubylcami. Znaleźliśmy więc miejscową spelunkę w Tyrawie, gdzie razem z miejscowymi przy kuflu piwa ucięliśmy sobie miłą pogawędkę.
Trzeba było się jednak zbierać, gdyż ciemno robi się szybko, a my nie mieliśmy miejsca na sen. Szybkie rozpoznanie mapy zdecydowało, że zajmiemy górki otaczające pobliską wioskę. Szliśmy na przełaj często po bardzo stromych podejściach.

Widok z góry był piękny, jednak o miejsce na nocleg ciężko. Udało nam się na szczęście znaleźć w miarę prosty teren, z którego poświata ogniska nie będzie widoczna od strony wioski.
Wzięliśmy się więc za urządzanie obozu oraz gotowanie pysznych kluch z cebulką, gulaszem angielskim oraz przecierem pomidorowym. Mało roboty a pieści podniebienie.






Większość wieczora spędziliśmy na rozmowach oraz przysłuchiwaniu się libacjom dochodzącym z wioski. Koło 22 położyliśmy się spać. W nocy wiało cholernie i gdyby nie plandeka z folią zmarzlibyśmy na kość. Wiatr często zmieniał kierunek, ale schronienie wytrzymało.

Rano to już tylko kiełbaska, herbatka oraz nieszczęsny marsz na peksa, który staraliśmy się wyrzucić z umysłów przez większość wyprawy. Niestety wzywały obowiązki oraz cywilizacja upominała się o nas.
Podsumowując:
Wspaniale jest wrócić w miejsca, które odwiedzało się tak dawno temu, a do których ma się taki sentyment. Mamusia natura przywitała nas z otwartymi ramionami, dała pogodę, przygodę i nie pozwoliła skrzywdzić. Pokazała jednak blizny, które rozrastają się na korzyść cywilizacji. Góry Słonne są jednak wciąż bardzo dzikie i przyciągną mnie jeszcze nieraz. Wrócę tu w następnym roku i spędzę w lasach więcej czasu rozkoszując się walorami tych wspaniałych terenów.