Do marszu podszedłem odrobinę survivalowo – jak to ja


Tak więc postanowiłem wystartować w jednej z prestiżowych imprez – podobno z uwagi na 3500 metrów podejść i wymieszanie asfaltu z polnymi drogami, jest to najtrudniejsza „setka” w kraju - ubierając się jednak wybitnie nieprofesjonalnie.
W ten oto sposób trafiłem na Kierat i stojąc na linii startu wśród osób mających na sobie ubrania termoaktywne z idealnie dopasowanymi plecakami lub camelbakami, trzymających w rękach kijki pomyślałem że szykuje się niezła zabawa. Sam miałem tylko adidasy z popularnego sklepu sportowego za 80 zł, dwie pary skarpetek z Croppa (nie żadne termoaktywne, bez specjalnych szwów), krótkie spodenki i dwa zwykłe bawełniane T-shirty. Plecak zawierał dwie pół litrowe butelki z wodą (żadnych iztoników czy napoi dla sportowców), pięć batoników (zwykłych ze sklepu spożywczego), dwie paczki sezamków, pięć cukierków, czapkę oraz kompas.
PK1, PK2 i PK3
Po uroczystym otwarciu maratonu, wszyscy ruszyliśmy w stronę jednego celu – mety. Na początku szedłem razem z Komendantem oraz zastępcą Komendanta z oddziału ZS Katowice, do którego kiedyś przynależałem. Pierwszy punkt zaliczyliśmy wspólnie, przy drugim zdecydowaliśmy się na inną drogę niż tramwaj i zaoszczędziliśmy przy tym trochę czasu. W połowie drogi do trzeciego punktu stwierdziłem, że dam radę wycisnąć z siebie troszkę więcej, więc ruszyłem przodem i od tego momentu skończyła się nasza wspólna wędrówka.
PK4
Na trzecim punkcie była możliwość uzupełnienia wody i panowała tam atmosfera rodem z filmu Dystrykt 9 – w blasku latarek ludzie planują dalszą drogę i uzupełniają wodę, a w tle ciągle słychać okrzyki sędziów którzy podbijają karty – trzysta trzy, sto pięćdziesiąt jeden... Na czwarty punkt nie udało mi się dostać tak jak planowałem i razem z tramwajem przełożyliśmy trochę drogi asfaltem. Gdzieś w okolicach północy złapał mnie kryzys, jednak przy temperaturze w okolicach trzech stopni nie za bardzo mogłem usiąść i się poużalać, więc z prędkością 7 km/h dotarłem do czwóreczki i zacząłem planować dalszą trasę ciesząc się ciepłem ogniska.
PK5
Po niecałych dziesięciu minutach, ruszyłem na piątkę, a po ognisku zostały tylko dreszcze. Miałem ambitny plan żeby przebić się grzbietem góry do piątki co w sumie mi się udało o wiele lepiej niż podejrzewałem. Do piątki dotarłem w przemoczonych butach razem z innym zwolennikiem nocnego przebijania się przez haszcze. Tam na punkcie zmieniłem skarpetki, przez pięć minut podsuszyłem buty i dalej.
PK6
Wychodząc z piątki, odbiłem na wschód i trafiłem na czyjeś podwórko – na szczęście nie było tam żadnego psa, a słońce zaczęło już się wyłaniać zza gór, więc w dobrym humorze ruszyłem asfaltem by po chwili wskoczyć na nieużywane już tory. Przy schodzeniu z torów cała grupa przede mną skręciła w prawo, a ja jako jedyny wybrałem inną drogę, po chwili dołączyła do mnie jeszcze jedna osoba i udało nam się znaleźć jeszcze jeden skrót, który kończył się chyboczącym mostkiem, ale wyszliśmy prawie przy samej szóstce. Na szóstce była możliwość uzupełnienia wody, jednak za sprawą temperatury od trójki nie napiłem się ani łyka, więc wziąłem tylko herbatę i w końcu ogrzałem dłonie na tyle, by móc normalnie wklepać numer telefonu – wreszcie dzień się zaczął na dobre i chłody nocy poszły w niepamięć.
PK7
Herbatę dokończyłem w drodze na siódemkę. Z mapy wynikała dość prosta droga, jednak ja znalazłem sposób żeby ją jeszcze skrócić o około 500 metrów i tak po niedługim czasie trafiłem na siódemkę, gdzie byłem w okolicach 240 miejsca.
PK8, PK9
Z siódemki na ósemkę powinno się iść około godzinki, lecz tutaj całkowicie dałem ciała i dopiero po 2,5 godzinie trafiłem do punktu – od tej pory już nie odbierałem telefonów i skupiłem się tylko i wyłącznie na marszu. Już nie tracąc czasu, od razu uderzyłem na dziewiątkę. Trzymając się tramwaju zaliczyłem dziewiątkę – sciężką która najprawdopodobniej powstała z potrzeby jak najszybszego wbicia się na szczyt - i dopiero 300 metrów przed dziesiątką zrobiłem sobie 10 minutową drzemkę.
PK10, PK11, PK12
nowym zapasem sił dotarłem do 10, potem prosto do 11, tam momencik przerwy – uzupełniłem wodę i musiałem obmyślić jak najlepiej podejść do Mogielicy. W końcu znalazłem dość ciekawą alternatywę gdzie po sporym kawałku asfaltu i około 300 metrowym przełaju wszedłem wraz z trójką innych piechurów na grań. Z Mogielicy schodziłem razem z dwoma innymi grupkami i kompletnie się pogubiliśmy. Sądzę że straciliśmy tu kolejne 15 minut, a ciągły wiatr i słońce powoli opadające do linii horyzontu zaczynały znów dawać mi się we znaki. Już myślałem że mój Kierat zatrzyma się – żałośnie – na około 86 kilometrze, na szczęście pojawił się Adam z gps-sem i poszliśmy z nim do dwunastki.
PK13 i do mety!
Po przebiciu karty skierowaliśmy się prosto do trzynastki, tam ostatnia perforacja i dalej asfaltem już na metę. Metę przekroczyłem o 21:58, po 27 godzinach i 58 minutach marszu. Odebrałem dyplom i medal, zjadłem kiełbaskę i poszedłem spać.
O 3:30 pobudka i powrót do domu na zasłużoną ciepłą kąpiel!