
We Wrzeszczu dosiada się Tabak. Gadka, piwko a pociąg mknie. Dojeżdżamy do Olsztyna i kołujemy jakiś transport dalej. Miała być kolej do Marcinkowa. Nie ma - jest komunikacja zastępcza, ale dopiero za 2 godziny z hakiem. Cholera! Kombinujemy dalej. No pojawił się jakiś PKS do "Marcinkowo Skrzyżowanie". Wsiadamy, pokazujemy kierowcy bilet. "Marcinkowo skrzyżowanie?? A gdzie to w ogóle jest?". Nieco skołowani dajemy się jednak zawieźć w nieznane. Koleś wysadza nas po środku lasu. Pięknie.
No to ruszamy przed siebie. Jeszcze kawałek asfaltem i skręcamy niby wg. mapy w drogę, która ma nas zaprowadzić do Marcinkowa. Słońce praży, godzina szatańska, żar leje się z nieba a lasu już nie widać. Wrzucamy porządne tempo marszu. Idziemy, idziemy, idziemy. Godzina. Półtorej. Jest Marcinkowo! Rzeczywiście kolej rozkopana. Chwila odpoczynku, no ale trza iść dalej! Przed nami jeszcze Purda a dopiero za nią nasz cel - jezioro Serwent.
Trasa do Purdy okazała się kolejną męczarnią w słońcu i skwarze. Humory nieco gorsze, mi zaczyna doskwierać zmęczenie po 12h roboty i nieprzespanej nocy. Ale iść trzeba. Godzina. Półtorej. Skwar. Piekło kuźwa!
No ale udało się! I ku naszej udręce piękny przystanek PKS w samym "centrum" Purdy. Noż psia mać! Mocno styrani zachodzimy do sklepu. Kiełba, 4 piwa, chleb, 6 litrów wody. Stykinie na 3 dni - mamy z resztą jeszcze 4 konserwy i 500g kaszy. Dokupujemy po bułce i ruszamy w dalszą trasę. Tuż za Purdą robimy godzinny popas w cieniu brzóz. Zjadamy bułki, wypijamy wodę, rozkładamy mapę. "Idziemy na ten cypel" mówi Tabak. "Nie, idziemy na tamten z drugiej strony" odpowiadam na to ja. Wyszło na moje, aczkolwiek z powodu dopatrzenia się domków letniskowych na wybranej przez Tabaka miejscówce. No to ruszamy! Nadal gorąc, ale już nieco lepiej. Popas pomógł, bliskość celu też. Po drodze mijamy urodze bajorko z mnóstwem nenufarów.

Włazimy w las. Jest już nieco lepiej, bo cień i chłodek lekki. Zaczyna mi dokuczać kostka, której uparcie nie chce wyleczyć. Trzeba jednak się sprężać, bo godzina coraz późniejsza a nadal nawet nie jesteśmy przy jeziorze (o wyborze miejscówki już nie wpominam).

Idziemy już z pół godziny czt godzinę. Jezioro w zasięgu wzroku. Skręcamy na węższą i mniejszą ścieżkę wijącą się tuż przy brzegu. Idziemy, idziemy a ścieżka zaczyna nam znikać spod stóp. Pojawiają się krzaczory, wielkie paprocie i masa, MASA KOMARÓW! Zrzucam plecak, szukam - coś muszę mieć! Znalazłam jakiś Bros kupiony chyba rok czy dwa lata temu na jakiejś wiosce zabitej dechami za 6 zeta. Psikamy, psikamy, próbujemy się ratować. Setki (poważnie) komarów zdają się nieco oddalać. Jesteśmy już wykończeni. Miejscówki żadnej nie widać. Już zauważamy, że może zabraknąć wody. Jesteśmy źli, spoceni, zmęczeni i... trzeba iść dalej.
Trud nasz jednak zostaje wynagrodzony. Oczom naszym ukazuje się prześliczna miejscówka. No raj na ziemi. Rzucamy plecaki. Rest in peace.

Wróciły nam nowe siły. Trza było miejscówkę dokładnie spenetrować. Miejsce okazało się nad wyraz urokliwe. Pomijając gotowe miejsce na ognisko, ławeczkę, pieńki i drewno na opał, miejscówka oferowała również równiutki, czysty i okopany mały placyk pod namiot. Nieopodal był mały pomościk i ładne zejscie do jeziora. Okazało się, że po drugiej stronie jest nieco większy pomost, z którego aż się prosi, żeby łowić ryby.


Flora i fauna również zachwycały. Mimo zmęczenia poszwędaliśmy się jeszcze po okolicy podpatrując tu i ówdzie życie lasu.



W ramach relaksu Tabak wybrał się jeszcze na wieczorne łowienie, którego skutkiem był szczupak (niedozwolony rozmiarowo do opędzlowania - 36 cm). Na ognisko więc powędrowały kiełbadrony. Zaczęło trochę kropić, więc w razie w. rozwiesiliśmy plandekę (nawet specjalnie nie byłą mocnowana, ot tak zarzucona; dla zainteresowanych: plandeka 3x5m). Wieczór i noc jednak były spokojne i bezdeszczowe. Można było spokojnie spać pod chmurką.


Następnego dnia Tabak koło 4 ruszył na ryby, ja raczyłam wstać między 9 a 10. Należało mi się po tyrze w pracy, nieprzespanej nocy i zaiwanianiu w skwarze. Przystapiłam do przygotowywania strawy, która składać się miała tradycyjnie z kaszy (czasem używamy ryżu) i konserwy. Przy poszukiwaniu składników natknęłam się na mojego sporka, który w plecaku przeistoczył się w nóż i łyżkę (a tak szydziłam z tytanowych sporków! Już nie będę od dziś!)

Po posiłku Tabak udał się na sjestę a ja ruszyłam na zwiedzanie okolicy, która na każdym kroku zachwycała swoim pięknem. Urzeczona urodą warmińsko-mazurskich lasów nie zauważyłam zbliżających się ciemnych chmur i wpadłam w sam środek burzy. Nie było nawet sensu kryć się gdziekolwiek. Ściana deszczu skutecznie przemoczyła wszystko dookoła. Nie pozostało mi nic innego jak ewakuować się do obozowiska. Dotarłam tam totalnie przemoczona i błogosławiłam rozłozoną wczoraj plandekę. Na całe szczęścię wzięłam ze sobą drugą zmianę ciuchów. Po jakiś dwóch godzinach deszcz ustał i można było się wybrać nad jezioro na kolejny połów. Tym razem wpadło kilka rybek mniejszych (płotki, wzdręgi) oraz sporych rozmiarów leszcz. Wszystko poszło na kolację. Nazbieraliśmy nowego drewna i odnowiliśmy zapas tego, które było na miejscu, gdy dotarlismy.




Nazajutrz nieco przysnęliśmy. Dnia poprzedniego zasiedzieliśmy się nieco przy ognisku i sen widocznie był silniejszy od budzika. Nie zdążyliśmy więc na planowany PKS (już z Purdy, nie Marcinkowa


Podsumowanie:
- kupić nowego sporka
- zaopatrzyć się w porządny antykomar i antykleszcz
- nie gardzić plandeką
- jeździć w nowe miejsca
- nie poddawać się nawet po kilku godzinach marszu w skwarze
- koniecznie wrócić jeszcze nie raz w to samo magiczne miejsce nad jez. Serwent
