Ponieważ Doczu opiera się przed wrzuceniem swoich fotek (które biją moje na łeb, na szyję), sprowokuję go tym postem do dodania czegoś od siebie

Tym razem aura była wybitnie jesienna. Ale nie taka piękna jesienna ze złotymi bukami, czerwonymi dębami, i cudnym zapachem jesieni w powietrzu. Za chwilę wyjaśnię...
Podczas tego wyjazdu nauczyłem się paru nowych kolorów: błotnego, burego, rdzawego i sinego

Muszę przyznać, że dla mnie ten wyjazd był możliwością poznania Bieszczadów od całkiem innej strony niż podczas styczniowego wypadu. I nie mówię tutaj o aurze, bo jest taka, jaką natura nam zgotuje, ale atmosferze.
Spanie w chatkach to jedno. Jest to niezaprzeczalnie bardzo klimatyczne przeżycie. Szczególnie, kiedy na zewnątrz lasem targa wicher, taki że aż wzrost ciśnienia w uszach czuć. Chatki bieszczadzkie, to na pewno wspaniała spuścizna, i powinna ona być kultywowana. Szkoda więc że powoli ich liczba się zmniejsza na skutek zaniedbań, wandalizmu, chamstwa i głupoty.
Dzięki Doczowi poznałem tez Żubra... Nie wiem jak go określić. Jestem pewien, że Żubr nie obraził by się na "bieszczadzkiego aktywistę"

Byliśmy w Rezerwacie Sinych Wirów, w kamieniołomie Rabe, u Źródeł Sanu, nad grobem Klary, i pod Beniową Lipą.
Przeprowadziliśmy inspekcje paru schronów, odkryliśmy nową chatkę, tytłaliśmy się w bieszczadzkim błocie i jedną noc "jak biali ludzie" (cytat z Docza) spaliśmy w nowym schronisku PW "Koliba" .
No właśnie! To błoto... wiele by o tym pisać. Ja tylko wiem, że ten cmokający dźwięk pod butami, jeszcze długo będę pamiętał...
Większość piątku padał deszcz. Szlaki były rozmoczone kompletnie. Miejscami można było zapaść się ponad kostki w kleistym błocie. Głębokie kałuże i strumienie witaliśmy z radością, ponieważ była to możliwość spłukania błota z butów.
Z góry ciągle się na nas lało. Na szczęście obaj ochoczo korzystaliśmy z dobrodziejstw membran. Mimo tego pod koniec dnia miejscami zacząłem już przesiąkać.
Ale nie żałuje. Naprawdę było warto.
Szczególnie że atmosfera pośród pozostałości dawnych ludnych wsi, spalonych cerkwi, czy nad grobem Klary, o zmroku jest niesamowita. I nie była by taka sama w piękną pogodę, w promieniach słońca.
Wiele się na tym wyjeździe nauczyłem:
- buty - co by Doczu nie mówił o firmie w której chodzę, ani razu nie puściły kropelki, mimo całego dnia spędzonego w błocie i deszczu.
- dobre buty nic nie dadzą bez stuptutów. Moje kordury może i nie oddychają, ale przynajmniej błoto nie oblepiało mnie aż po kolana. A to że raz o mało przez metalową linkę pod butem się nie zabiłem, to przemilczę

- nie ma plecaków nieprzemakalnych. Wszystko jest kwestią czasu. Więc zawsze trzeba mieć pod ręką poncho, w najgorszym razie nieprzemakalny worek na plecak
- czas nauczyć się robić zdjęcia. Kiedy porównuję moje kadru z Doczowymi, to mi wstyd.
- tak dużo wiem, że tak mało wiem... o Bieszczadach. Tego się nie da załatwić czytając jeden przewodnik.
Bogactwo kultury tego regionu, bolesna historia, konflikty przetaczające się przez te ziemie... to trzeba wiedzieć, kiedy się spaceruje po bieszczadzkim błocie. Inaczej jedyne co widzimy, to tylko łagodne wzgórza, rwące potoki, i połoniny.
- to mój trzeci pobyt w Bieszczadach, drugi z Doczem, i mam nadzieję ze jeszcze tuziny takich będą. Coś takiego tam jest, co już mnie ponownie ciągnie w te rejony.
Pare zdjęć:
PRZYGOTOWANIA:
U ŻUBRA W CHACIE:
BIESZCZADZKA PALETA:
MIŁA ODMIANA:
UWAGA!:
KSIĘŻYCOWE WIDOKI:
Tutaj jeszcze byliśmy piękni, czyści i pachnący:
Ja żywiłem się tylko zupkami, i suchymi racjami, Doczu jak widać

Po prawej widać, naszą przenośną składaną kuchenkę na gaz drzewny:
Resztę (w ładniejszych kolorach) zobaczycie na zdjęciach Docza.