Wreszcie się zebrałem i sporządziłem relację z wyjazdu do Wenezueli. Kilkoro z forumowiczów, już jakiś czas temu, zachęcało mnie do napisania czegoś w tym stylu. Przyznam szczerze, że zabierałem się do tego z dwa razy i kiepawo wychodziło. Wreszcie, jak to często bywa, skasowałem w cholerę wszystko i “popełniłem” to, co poniżej prezentuję.
Wypad pod Najwyższy Wodospad Świata, Salto Angel, został obmyślony jakieś 8 lat temu, gdy, z moją obecną żoną, obmyślaliśmy, jak to będzie za lat x. Coś w stylu: Najwyższy? Świetnie, jedziemy. A później było wrzucanie tipów z pracy do skarbonki. Naprawdę. Jednak, jak widzicie, wiele wody w rzece upłynęło, zanim cokolwiek się ziściło. I tak, po wielu latach, trafiliśmy do Caracas - jednego z najniebezpieczniejszych miast świata. Jak nie najniebezpieczniejszego.
Wschód słońca w jednym z najniebezpieczniejszych miast świata, Caracas. W oddali widać wzgórza pokryte slamsami. W Ameryce Południowej znane jako favelas, jednak “lokalesi” w Wenezeueli mówią na nie varios (barios).
Naszym przewodnikiem był jegomość o imieniu Lenar. Pół-Hiszpan, ćwierć-Murzyn, ćwierć-Indianin. W jego opinii tylko 25% społeczeństwa Caracas nie mieszka w varios. W ogóle ciekawa sprawa jest z podróżowaniem i zwiedzaniem w Caracas (być może w całej Wenezueli również). Otóż są miejsca gdzie bez przewodnika nie ma wstępu. Dodatkowo częste kontrole drogowe i wszędobylskie wyłudzanie łapówek wiąże się z tym, że trzeba mieć pewne obycie w tych sprawach. Generalnie takie sytuacje mogą podnieść trochę ciśnienie.
Pobyt w Wenezueli wycelowaliśmy w okres przejściowy - pomiędzy porą deszczową a suchą. Powodów było wiele, najważniejszym jednak była chęć zobaczenia wspomnianego wodospadu. W porze suchej jest problem z brakiem wody lecącej z wodospadu, natomiast pora deszczowa jest o tyle niefajna, że można w ogóle w okolice wodospadu nie dotrzeć z powodu zbyt rwących rzek (są też chmury, które go zakrywają). Mimo pory przejściowej zdarzyło nam się, że przed południem samochodem przekroczyliśmy brud niewielkiego strumyka, ale już po południu tę samą drogę musieliśmy przekraczać mostkiem, bo drogą płynęła rzeka. Samochody, w większości, utknęły. Tylko nieliczni odważyli się przejechać.
Jak widać po łodziach zaparkowanych w ujściu strumyka, miejscowi pewnie często mają takie przygody.
Z cyklu Do It Yourself
Domyślacie się, cóż to za rzecz na zdjęciu pod spodem? Ciekaw jestem waszych opinii, dlatego nie odpowiem od razu. Chyba, że będziecie chcieli.
Bujna przyroda. Wszędzie zielono. No, może poza suchymi rejonami na wschód od Andów. Wybrzeże typowo karaibskie. Gorące morze, czyste plaże, przyjaźni ludzie. W górach nie byliśmy. Podobno najlepszy rejon i najbardziej przyjazny. Jednak bliskość granicy powoduje, że może być niebezpieczny.
W dżunglę wybraliśmy się łodzią. Z turystycznej miejscowości zwanej Canaima. Czyli jak cały rejon. Miejscowość całkowicie sztuczna i nie fajna. Typowo pod podróżnych. Choć nie ma ich tam aż tak wielu. Zresztą w całym kraju widzieliśmy turystów dwa razy przez cały pobyt. Raz Francuzów, raz Niemca albo Austriaka.
Zaginiony świat
Płynąc łodziami w górę rzeki dowiedzieliśmy się jednego. Podróży nie liczy się w kilometrach czy milach. Liczy się ją w godzinach drogi. Tak też zaczynaliśmy, gdy przed nami były 3 godziny. W trakcie podróży (po jakiejś godzinie) zmniejszyło się, co zresztą oczywiste, do dwóch, by po kolejnej godzinie zwiększyć się do dwóch i pół, może trzech. Niektórzy z nas, z przerażeniem w oczach, mogli doświadczyć sławetnej względności czasu. Najdłużej chyba minęły ostatnie 3 razy “jeszcze z 10 minut”. Zwłaszcza, jeśli po drugim takim zawołaniu z przodu łodzi (stał tam Indianin z plemienia Warao - taki nawigator), stanęliśmy z zepsutym silnikiem w środku nurtu, jakieś 4 metry od najbliższego brzegu. Ciekawym doświadczeniem jest patrzyć, jak Indianin (kolejny zresztą) rozkręcając silnik, upaprany w smarze po łokcie, krzyczy coś po swojemu do tego pierwszego, a do nas mówi z uśmiechem, że “wszystko będzie dobrze”.
A mój scyzoryk został w depozycie na lotnisku jakieś 300 km stąd. Dobrze, że krzesiwo przeszło!
Płukanie świecy zapłonowej w rzece, później wycieranie jej o szmatę i dmuchanie w nią, nie było tym, co spodziewałem się ujrzeć w dżungli. Jakoś jednak dotarliśmy.
Nie ma jak nocleg w hamaku, prawda? Powiem wam, że nocleg w hamaku, mimo obaw, że coś jednak przyjdzie i nas zje (bo w końcu to nie polskie lasy), był tym najlepszym. Niestety zawiedli mnie trochę chłopaki z wioski indiańskiej. Rozpalają ogień gorzej niż biali. Ewidentnie było widać, że cywilizacja odcisnęła na nich piętno. A trzeba tu zaznaczyć, że ognisko nie było rozpalane jakimś starożytnym narzędziem, czy choćby krzesiwem, tylko zapalniczką. Mimo to nieudolnie. Trwało to jakąś godzinę. Wiem, padało. Wiem, lasy deszczowe. Ale, kurka, drewno brali z pod wiaty! Szybki nocleg (“rozmowy” do późna, a poranek nadszedł, jak zwykle, za szybko) i w dżunglę. Nic jednak nie przygotowało mnie na...
...Trochę rozczarowania.
Tu należą się wam wyjaśnienia. To nie była wyprawa survivalowa. To po prostu zwykły wypad na zamagranice, który uwzględniał bytowanie na łonie natury. Tropikalnej natury. Słowo klucz: tropikalnej. Zaciągnęliśmy informacje. Poradniki, internet, znajomi. Nieznajomi również.
Caracas = niebezpieczeństwo. Dżungla = komary, jadowite stworzenia i ciągła wilgoć. Jeśli chodzi o bezpieczeństwo w lasach tropikalnych, to przekonywano nas do tego, by ubrać wysokie buty, by rękawy koszuli były długie, a nogawki włożone w cholewki. Repelenty to tylko najsilniejsze. Pamiętać o moskitierach, uważać w potokach. Niestety wenezuelskie lasy tropikalne wcale nie przypominają tych z filmów Cejrowskiego. Ok, dobra, muszki puri-puri są gorsze niż opisywano, ale to wyjątek, bo cała reszta wydaje się lekko przesadzona. Z góry uprzedzam, że rozumiem różnicę miedzy Amazonią a wenezuelskimi lasami. Mimo wszystko trochę nas postraszono, uważam, za bardzo.
Chociaż zdarzyło się spotkać takie oto stworzenie wygrzewające się na na liściach. Krocionóg olbrzymi podobno żyje w Afryce, a ten tutaj siedzi w lasach deszczowych Ameryki Południowej. Chyba, że to coś innego.
Może podgrzybka? Z grubsza podobny do naszego, nie?
Nareszcie!
Sam wodospad długo skrywał się przed nami w chmurach. Na szczęście zawierzyliśmy indiańskiemu przewodnikowi, który mówił, żeby poczekać jeszcze z 15 minut. Powtórzył to oczywiście z 3 razy. Ale opłaciło się. Powoli, bo powoli, ale chmury przerzedzały się.
Jeśli chodzi o nasze przygotowania do tej wyprawy, to polegały głównie na edukacji. Czyli czytanie czytanie czytanie. Ale również popytaliśmy.
Najważniejszym aspektem wyprawy, poza wszystkim, co fajne (kompletownie sprzętu, czytanie), oczywiście było bezpieczeństwo. Jechałem z żoną, co zwiększało trochę nasze obawy. Wiadomy jest stosunek Macho do kobiet. Istotną sprawą było ograniczyć czas w Caracas. Spędzone tam dwa dni w zupełności wystarczały, by odczuć ciężar tego miejsca. Chociaż chodziliśmy po turystycznych terenach i mieliśmy ochronę w postaci przedstawiciela miejscowego “Comando”. Z nimi to zresztą długa historia. Ale na przykład zakaz opuszczania hotelu przez cudzoziemców był co najmniej znamienny.
W Maracay naszych znajomych zaczepiła para, która, przejeżdżając samochodem obok nich (ewidentnie musieli wyglądać na turystów), zatrzymała się i ostrzegła, by wracali do hotelu. Całkiem przyjaźnie, nie sądzicie?
Czym dalej od miast, tym było lepiej. Najbezpieczniej na wybrzeżu w małych miasteczkach (w jednym byliśmy nawet na imprezie z mieszkańcami - jeden z najlepiej wspominanych przez nas wieczorów) i na równinie Los Llianos. Natomiast dżungla była podobno niebezpieczna - tu kluczowe słowo "podobno". Bo ani ja, ani moja żona tego tak nie odczuliśmy. Następny powinien być Ekwador.
Poniżej link do galerii, a tam kilka zdjęć więcej
https://goo.gl/photos/MpWyYeNhVUAS5KA3A
[center]******[/center]
Jakby zdjęcia nie działały, to dajcie znać.