
Plan był dość prosty: Poznań – Lotnisko Torp – Oslo (3 noce pobytu, zwiedzanie) – dojazd pociągiem na Płaskowyż – wędrowanie po Hardangervidda przez około tydzień – przejazd do Bergen czym się da – 3 noce w Begen, zwiedzanie – powrót do kraju.
Jak się okazało, bardzo słusznie stwierdziliśmy, że nie jesteśmy tak hardcore’owi, żeby spędzać 2 lub 3 tygodnie na Płaskowyżu i nie pozwiedzać przez to ani trochę cywilizowanych miejsc. Aby jednak braci forumowej nie zanudzać opowiem tylko, jak przebiegła nasza podróż od początku do końca, w cywilizowanych miejscach nie rozpisując się o zabytkach, a kładąc nacisk na to, jak oszczędzaliśmy kasę, a na Hardangervidda opowiem ze szczegółami jak przebiegła wędrówka.
Wyruszyliśmy w czwartek 4.07 zaraz po ostatnim w tym roku egzaminie, pisanym tego dnia w południe. Na Ławicy okazuje się, że Asia zapomniała „dość” ważnej rzeczy – kurtki przeciwdeszczowej. Na szczęście współlokator stanął na wysokości zadania i dowiózł nam ją, póki nie było za późno

Po przylocie do Torp (100km od Oslo) zebraliśmy się w sobie i postanowiliśmy, że spytamy stojących po odbiór bagażu współpasażerów, czy ktoś z nich nie jedzie czasem samochodem do Oslo. Bardzo szybko znalazły się dwie dziewczyny, które zgodziły się podwieźć nas za friko do Drammen – 30km od Oslo. W aucie zdobyliśmy pierwsze porcje informacji o Norwegii. Z Drammen do Oslo podjechaliśmy pociągiem za 100 koron od łebka, a w stolicy już czekał na nas nasz gospodarz. Otóż, drodzy Forumowicze, podczas pobytu w Oslo korzystaliśmy z Couchsurfingu. Nie chcę się o tym rozpisywać, powiem krótko – jest to niesamowicie fajny sposób na podróżowanie i poznawanie nowych ludzi, a nasz gospodarz był naprawdę wspaniałym człowiekiem!
W Oslo zostaliśmy do niedzieli, 7.07, kiedy to o 12.00 mieliśmy pociąg na Hardangervidda. Podczas pobytu tam czułem , że naprawdę, bez pośpiechu i całkiem dobrze poznajemy miasto. Zwiedzaliśmy zabytki i muzea, pływaliśmy promem po zatoce i zwiedzaliśmy wyspy, kąpaliśmy się w Oslofiordzie, chodziliśmy na kawę, gadaliśmy przez długie jasne wieczory z gospodarzem… Pogoda była piękna, ponad 20st., bez deszczu, szaro dopiero o północy Co do kosztów, to bilet dobowy, który był konieczny, kosztował 80 koron a co ciekawe dwie kawy w dobrej kawiarni… też 80 koron, co okazywało się w porównaniu z cenami „wszystkiego” tanie. Jedzenie jedliśmy praktycznie tylko przywiezione z Polski, kupiliśmy raz najtańszy norweski chleb za 8 koron oraz jakieś jeszcze drobiazgi.
Pociąg 7.07 zabierał nas na słynną stację Finse. Bilety kupiłem 3 miesiące wcześniej w dużej promocji, za 250 koron od osoby. Pociąg oczywiście wypasiony, jechaliśmy 4,5h podziwiając najpierw norweskie niziny, a potem coraz większe góry. O 16.30 podjeżdżamy pod stację. Termometr w pociągu pokazuje 14st. Pierwsze co widzimy po wysiadce to… śnieg. Ogromne płaty śniegu leżące wszędzie po drugiej stronie sporego jeziora. Ok, spodziewałem się śniegu, ale aż tyle? Pierwsze, co czujemy, to wiatr – przenikliwy i mocny, którego zimno łagodzi świecące na czystym niebie słońce. W osadzie, bo to nawet nie jest wieś, żadnej drogi dla samochodów nie ma. Ale dobra nasza – patrzymy na mapę, widzimy ścieżkę i ruszamy nią – do przodu!
W tym miejscu zapraszam na stronę ut.no/kart , znajdźcie Finse i śledźcie dalej moją trasę na mapie. Ten norweski odpowiednik geoportalu jest naprawdę świetny – dzięki, Rzez! Jak już patrzycie na mapę, to powiem Wam, że przed wyjazdem planowaliśmy dojść z Finse do miejscowości Odda, położonej na samym końcu Sorfjordu. Jak później się okaże, w tym krótkim czasie 7 i pół dnia nie było to wykonalne...
Na dziś to tyle, reszta po weekendzie

Zdjęcia:
https://picasaweb.google.com/1138805304 ... rvidda2013