Dolomity - via ferraty metodą Jacka Danielsa

Relacje, zaproszenia i pomysły na ...

Moderatorzy: Morg, GawroN, thrackan, Abscessus Perianalis, Valdi, Dąb, puchalsw

crazy_ivan
Posty: 3
Rejestracja: 10 paź 2007, 14:31
Lokalizacja: Warszawa/Ciechanow

Dolomity - via ferraty metodą Jacka Danielsa

Post autor: crazy_ivan »

Wrzucam tu opis z wyjazdu w zeszłym (2017) roku, bo lato w pełni i może zainspiruję kogoś do odwiedzenia tego fantastycznego miejsca. ;)

Wiedziałem, że wrócę tam nie raz, już po pierwszej wizycie. W zeszłym roku możliwości urlopowe nie pozwoliły na wyjazd, ale w tym, nie zostawiłem sobie innej opcji. Początkowo czteroosobowy skład szybko się powykruszał i decyzję o wyjeździe podejmowaliśmy już tylko we dwóch – Piotrek i ja.
Założenia były proste – 10 dni, jak najmniejszy budżet i dużo gór. Wyszło nie do końca, a jednak znów wielki kawał wyrwany brutalnie z serca pozostał w tej dziwnej Austriacko – Włoskiej krainie.
Czemu to Austrię wymieniam na pierwszym miejscu? Mimo, że Dolomity geograficznie leżą w północnych Włoszech, to jednak Austriackiego ducha czuć tam najbardziej. Zamiast typowo włoskiego, luźnego i nieco bałaganiarskiego podejścia jest wszechobecny „ordnung”, wcześnie zamknięte sklepy, speck i ceny na austriackim poziomie. Co zostało z Włoch? Sjesta, głośne rozmowy, świetna kuchnia i jeszcze lepsza kawa! No i góry! Nie wiedzieć czemu czuć w nich Włochy, a nie północnego sąsiada.

Obrazek

Piotrka zabieram z Warszawy w czwartek wieczorem. Zgodnie z zasadą „lepiej nosić niż prosić” obaj mamy tyle bagaży, że ledwo mieszczą się na pace Hiluxa. Z kolei w celu minimalizacji kosztów wrzuciliśmy informację o wyjeździe na stronę „blablacar” i mamy parę chętnych! Rusłan i Oksana pochodzą z Ukrainy i jadą z nami do Bolzano. Zabieramy ich z warszawskiego Targówka (walizki dopycham nogą). Rusłan wydaje się dość zamknięty, za to Oksana bardziej skłonna do rozmowy. Problem w tym, że żadne z nich nie mówi po polsku (spoko), angielsku (hmmm?), ani rosyjsku (wiecie ile mnie kosztowało przypomnienie sobie podstawowych zwrotów, w celu zagajenia rozmowy?). Po włosku też nie mówią. Góry, ferraty, dwóch gości we wspólnym namiocie, to nic! Ile trzeba odwagi, żeby jechać przez pół Europy do pracy (jak wnioskujemy) nie znając żadnego języka dającego szansę na komunikację? Szacun!
Niestety moja znajomość ukraińskiego kończy się na „nalivaymo brattia”, a tutaj akurat ta forma się nie sprawdzi. Do samego Bolzano jedziemy więc w ciszy i to dosłownie, bo raz, że nasi pasażerowie śpią, a dwa mogą nie być gotowi na przegląd muzyczny jaki mamy na podorędziu ( Kazik Staszewski, Pink Floyd, NAS, Dire Straits, VNM i jakieś 30 innych płyt ;) ).
Do Bolzano, stolicy północnego Trydentu docieramy po mniej więcej 14h jazdy. Oksanę i Rusłana wysadzamy pod dworcem (trzymamy kciuki!), a sami ruszamy w kierunku Cortina d’Ampezzo – w góry! Naszym planem na dziś nie jest jeszcze sama Cortina a Passo Gardena na północ od masywu Sella. Do przełęcz docieramy niesamowitymi, górskimi drogami. Aż mnie skręca, że nie mam tu Subaru, a pick-upa z dieslem. Piotrkowi różnica w autach najwyraźniej nie przeszkadza, bo jak stwierdził „nogi go bolą od zapierania się w fotelu”. (???)
Na pierwszy ogień idzie via ferrata Brigada Tridenta. Czym jest via ferrata? A no szlakiem wytyczonym w górach i zabezpieczonym stalową poręczówką przybitą do skały co kilka metrów. W konsekwencji trasy takie (via ferrata – droga żelazna) dają możliwość bezpiecznego (poręczówka+uprząż+lonża) odwiedzenia niezwykle widowiskowych miejsc amatorom, osobom starszym, matkom z dzieckiem, Stephenowi Hawkingowi… No ok, może bez tego ostatniego, ale też nie zawsze jest to regułą.
Pierwsze nasze wrażenie po wyjściu z auta na przełęczy jest jednoznaczne – jak tu jest kur…czę zimno! Przeprowadzamy akcję „puch” (góra i spodnie) która szybko wejdzie na stałe do naszej egzystencji.
Noc spędzamy na dużym parkingu przy Passo Gardena. Teoretycznie biwakowanie w miejscach publicznych nie jest dozwolone, ale nikt nie robi z tego problemu, o ile namiot rozbija się po zmroku i zwija wcześnie rano.

Obrazek

Koło północy zaczyna padać i nie przestaje do rana. Dopiero ok. 10 stwierdzamy, że niebo „przeciro się” i decydujemy na wyjście z namiotu. Standardowe śniadanie nieco się przeciąga (kawa, herbata, zupka, „może kanapeczkę Panie Hrabio?”), przez co jesteśmy trzecią parą ruszającą na szlak. Wychodzimy i po ok. 5 minutach zakładamy gore-texy. Deszcz znów pada – fajnie….

Obrazek

Obrazek

Od parkingu do początku ferraty prowadzi najłatwiejsze podejście w historii alpinizmu – jakieś 500m łagodnej ścieżki. Pod ścianą już nieźle zmoczeni zakładamy uprzęże, kaski, chowamy kijki i rozbieramy się ze zbędnych ubrań. W sumie połowa wyjazdu to wszelkiego typu ubieranie i rozbieranie bluz, puchówek i gore-texów w zależności od tego co się w danej chwili dzieje na niebie.
Ferrata nie jest trudna. Skała jest mocno urzeźbiona, a przy braku pomysłu można siłowo pomóc sobie ciągnąć za stalówkę. Mimo sporych plecaków (lepiej nosić niż prosić) szybko pokonujemy wysokość. Po kilkudziesięciu metrach wchodzimy na pierwszą, dużą półkę skalną i – jakże by inaczej - rozbieramy się z gore-texów bo nad nami mamy już słońce ;). Chwilę idziemy ścieżką w kierunku widocznego z oddali wodospadu i kolejnej skalnej ściany. Pod nią spotykamy parę Słowaków, którzy uprzejmie puszczają nas przodem. Miło z ich strony, bo Pani Słowaczka wygląda na niezbyt doświadczoną w tego typu rozrywkach. Lepiej niech traci swoje górskie dziewictwo w kameralnym gronie, niż na oczach zniecierpliwionych kibiców.
Na tym odcinku Brigada Tridenta również nie stanowi specjalnej trudności. Czasem trzeba popracować mocniej rękoma, jednak w wielu miejscach w skałę wklejone są stopnie i klamy. Drzemy do góry zachęceni ładną pogodą i przystępnością trasy.

Obrazek

Na kolejnej półce trafiamy na parę Anglików. Panowie zrobili sobie chwilę przerwy, więc decydujemy się wyprzedzić ich, ani uniknąć tłoku. Półkę długą na kilkanaście metrów można po prostu przejść wypiąwszy się z poręczówki, lub przetrawersować ok. 1,5m wyżej zgodnie z biegiem ferraty. Problem w tym, że akurat na tym odcinku skała jest dość gładka i mokra od niedawnego deszczu. Kuriozalnie, najtrudniejsze na Brigada Tridenta okazują się nie miejsca z duża ekspozycją, ale to, żeby nie spaść na odpoczywających metr niżej wyspiarzy! No ale przecież okazanie słabości i pójście półką nie wchodzi w grę… Na szczęście ego potrafi dodać mega moce w rękach („Przepuścili nas, czyli uważają, że jesteśmy szybsi i silniejsi -> porażka oznaczałaby ośmieszenie się i utratę męskości po wsze czasy” ;) ) i ruchami dramatycznymi niczym u kota Jinksa jakoś udaje mi się przejść dalej. Żałuję, że nie widziałem w tym miejscu Piotrka, który szedł kilka metrów przede mną. Podejrzewam, że uśmiałbym się solidnie. Dalej ferrata znów idzie w mniejszym, lub większym pionie, bez szczególnych udziwnień. Dość szybko wychodzę na grań nad którą nie ma więcej skały.

-To już???

Jako, że to nasz pierwszy dzień mamy lekki niedosyt i oczekiwali byśmy jeszcze dłuższej wspinaczki. Na pocieszenie trasę wieńczy mostek nad głęboką szczeliną. Gdzieś w niej, kilkadziesiąt metrów niżej widać mgłę lub chmury, dodatkowo potęgujące dramatyzm. Nice!

Obrazek

Za mostkiem kierujemy się do pobliskiego schroniska na piwo zwycięstwa i rozważenie dalszych opcji. Tu, na górze, chłodek jest jakby większy, a zamarznięty staw przy schronisku dodatkowo potęguje wrażenie. Dalej możemy ruszyć w kierunku szczytu masywu Sella – Piz Boe, lub wracać na dół inną drogą. Trasa do szczytu to głównie płaskowyż, ale raczej nie zdążymy obrócić w obie strony przed nocą. Z kolei godzina jest nieco zbyt wczesna, żeby odpuszczać na dziś działanie. Ostatecznie decydujemy się na zejście i wyjazd pod następny masyw. Tam przepakujemy się i dojdziemy jeszcze dziś do schroniska, z którego zaatakujemy jutro ferraty. Plan gotowy – do dzieła!
Zejście z masywu prowadzi całkiem widowiskowym kotłem i zostało częściowo ubezpieczone. Jest jednak również na tyle łatwe, że stalówkę wykorzystujemy tylko do przytrzymywania, nie wpinając się w nią. Niżej zaczyna się dość nużące piarżysko ciągnące się nad sam parking. Ze szlaku jest doskonały widok na leżącą niżej Passo Gardena i serpentyny drogi. Co i rusz przystajemy popatrzeć co kierowcy, jeżdżących tu „stadnie”, Ferrari, Porsche, czy innych AMG pokażą na trasie. Najczęściej umiejętności dalekie są od potencjału samochodu, ale dźwięk wysoko kręconych silników niosący się po przełęczy trochę to wynagradza. Ilościowo przodują tu kabriolety z niemieckimi i austriackimi emerytami za kierownicą. Czuję, że przy takiej konkurencji, za kierownicą Turbodziadka spokojnie mógłbym zostać królem przełęczy. Czemu nie napotkaliśmy hord polskich emerytów w swoich Lambo i Astonach, pozostaje dla mnie zagadką…
Na parkingu ogarniamy szybki obiad i wrzucamy jak leci rzeczy do samochodu. Do naszego celu, masywu Sorapis, mamy ok. 40km, ale przy realiach jazdy Hiluxem po tutejszych drogach, dotarcie tam zajmie nam ponad godzinę.
Masyw do którego zmierzamy ma kształt wielkiej podkowy, w środku której znajduje się płaskowyż i położone na nim schronisko, oraz niezwykle malownicze jezioro. Podejście na płaskowyż nie wydaje się na mapie specjalnie wymagające. W schronisku spokojnie weźmiemy gorący prysznic, wypijemy po piwie i wygrzejemy się w prawdziwych łóżkach! To znaczy, tak to miało wyglądać zgodnie z planem…
Parkujemy pod restauracją na przełęczy Alberto Cristallo. Z nieba siąpi deszcz, ale jest szansa, że trochę odpuści, a my mamy przed sobą trasę przewidzianą na 2 godzinki. Zrobimy w 1,5! Zaczynamy pakowanie i szybko nasze miny nieco rzedną. Jutrzejszą noc planujemy spędzić w górach więc ilość rzeczy do zabrania jest spora. Dodatkowo trzeba uwzględnić jedzenie na następne 2 dni i dzisiejszy wieczór (opcja „bieda”). Poza tym jest jeszcze trochę rzeczy absolutnie niezbędnych jak apteczka, czy zapas piwa i w plecaku zaczyna brakować miejsca. Piotrek jak zwykle pakuje się metodycznie, ja wrzucam wszystko jak leci. Ogarnę to na spokojnie w ciepłym pokoju w schronisku…
Ruszamy kilkanaście minut po 19. Plecaki ważą po ok. 15kg i dość wyraźnie czujemy je na ramionach. Na szczęście idziemy drogą i to po płaskim, więc nawet szybki marsz nie będzie wielkim wyzwaniem. Może zasapiemy się nieco… Pierwszą napotkaną przeszkodą jest szeroka na jakieś 10-15m rzeka. Most akurat jest w remoncie, a deska wykorzystywana w ciągu dnia, przez robotników jako kładka znika wraz z nimi. Odchodzimy kilkadziesiąt metrów i w końcu znajdujemy miejsce, gdzie przedostajemy się po kamieniach na drugą stronę.
Droga kończy się kilkanaście minut marszu później, przechodząc w ścieżkę. Początkowo jest lekko pod górkę, później coraz mocniej. Staramy się utrzymać tempo chociaż z naszymi tobołami nie jest to proste. Ostatecznie na płaskowyż wychodzę klnąc zasapany i zgrzany. To drobne przewyższenie okazało się niezbyt przyjemnymi 600m różnicy wysokości.
Nasze wejście do schroniska powoduje, że wszyscy obecni w nim Włosi milkną w pół zdania. W sumie rozumiem zaskoczenie, kiedy o 21:20 w tak odosobnionym miejscu pojawia się dwóch gości z wielkimi plecakami, czołówkami na głowach i w koszulkach na krótki rękaw (Piotrek), lub w ogóle bez rękawów (Ja). Wiem, że na zewnątrz jest ciemno od prawie 2h i jakieś 0 stopni Celsjusza, ale naprawdę śpieszyliśmy się na podejściu…
Ciszę przerywa najbliższy Włoch pytając tylko:

-Caldo?

Drugi z Włochów pyta nas o kraj pochodzenia. Chyba nie mają tu zbyt wielu takich przypadków. Okazuje się nawet, że wie gdzie jest Polska i dodaje „Tatra”. Pytam go, nieco przekornie, czy był kiedyś w Tatrach. Odpowiada, że nie, ale za to wiele razy był w Himalajach i zna się z Krzysztofem Wielickim, który opowiadał mu o polskich górach. 1:0 dla niego... Wielickiego określa z nieskrywaną sympatią jako „very strong, but crazy”.
Nasz entuzjazm wynikający z dotarcia do schroniska nieco opada, kiedy dowiadujemy się, że jest problem z prysznicami. Możemy zapomnieć o naszej wymarzonej kąpieli. Zastanawiamy się jeszcze chwilę, czy nie pognębić Włochów udając się na toaletę do pobliskiego Lago di Sorapis, ale ostatecznie odpuszczamy. W sumie dobrze, bo rano okazało się, że jezioro pokrywa warstwa lodu. Prowizoryczną kąpiel odbywamy przy świetle czołówki (włączenie światła wyrzuca bezpiecznik w agregacie zasilającym budynek) w umywalce. Woda ma koło 0 stopni, za to jest jej dużo, a to już coś. Poza tym w łazience jest prawdziwy porcelanowy tron. Bogactwo!
Rano zaliczamy jedno z najlepszych śniadań w moim życiu. Co prawda jemy tylko ciasto czekoladowe które jest w miarę smaczne, za to kawa okazuje się mistrzowska. Mógłbym tam wrócić dowolnego dnia tylko dla niej. Za to za oknem….. Poranne słońce nieśmiało wychyla się zza gór rozświetlając czyste niebo i okoliczne masywy. Gdzieś na horyzoncie nieśmiało połyskuje Lago di Misurina. Część skał mieni się na różowo, część ciągle pokryta jest cieniem. Do tego na parapecie wciąż jeszcze kwitną niezmrożone jakimś cudem pelargonie. WOW!

Obrazek

Obrazek

Pakujemy część niepotrzebnych nam dziś rzeczy, jak kosmetyczki i ręczniki do torby i zostawiamy w schronisku w depozycie. Zabierzemy je jutro, w drodze powrotnej.
Trasa początkowo wiedzie po płaskowyżu przez fałdy „porozlewanej” skały. Szlak znaczą wyłącznie kamienne kopczyki i wrażenie dzikości tego miejsca jest bardzo wyraźne. Jeśli spojrzy się w górę na szczyty pokrytych śniegiem i owianych chmurami turni ma się wrażenie, że trafiło się do nowej części „Władcy Pierścieni”, czy innego „Diablo”. Skala wszystkiego dookoła jest niewyobrażalna, a zwykły kamyk widoczny na zdjęciu ma czasem kilka metrów.

Obrazek

Obrazek

Ferrata Vandelli, pierwsza na którą się kierujemy, wspina się na masyw jednocześnie biegnąc ku jednemu z końców podkowy, jaką jest Sorapis. Na trasie i zresztą prawdopodobnie na całym masywie jesteśmy sami. W niektórych miejscach przytwierdzono do kamienia drabiny stwarzające w skale wrażenie niedbale rzuconych. W innych ferrata wiedzie wąskimi półkami z zapierającymi dech widokami. Większość to pnące się w górę rysy.

Obrazek

Obrazek

Po przejściu na zewnątrz masywu schodzimy mocno w dół kamienistą ścieżką. To trochę wkurzające, bo kilometr dalej widać podejście na grań którym będziemy tę utraconą wysokość odzyskiwać. Na razie jednak naszym problemem staje się pogoda. Początkowo lekka mżawka szybko zmienia się w deszcz, śnieg śniegodeszcz, deszczośnieg i wszelkie inne dostępne formy spadającej na nas obficie z nieba wody. Mokrzy i wkurzeni docieramy do pierwszego zaplanowanego postoju – Bivacco Comici. Brzmi dumnie jednak w rzeczywistości jest to po prostu schron ratunkowy w postaci przytwierdzonej linami do skały blaszanej kapsuły. W środku na przestrzeni 2x3m znajduje się 9 łóżek i stół (Tak, tak studenci! Da się!). Jest też zazwyczaj kilka koców i jakaś podstawowa apteczka. My chronimy się tu tylko na kilka minut, aby zjeść nie moknąc jeszcze bardziej. Padać przestaje oczywiście jakieś 5 minut po naszym dotarciu do bivacco.
Po posiłku ruszamy w kierunku żmudnego podejścia które widzieliśmy wcześniej. Wdrapujemy się na grań i dalej idziemy już wzdłuż zbocza masywu. Po lewej stronie mamy dobre kilkaset metrów w dół, jednak znajdująca się niżej mgła, lub chmury skutecznie zasłaniają widoki. Czasem tylko na krótki moment rozwiewają się odsłaniając potężne ściany okolicznych masywów. To trzeba zobaczyć. Po prostu. Gdzieś mocno pod nami słychać szum 100m wodospadu widocznego co jakiś czas. Ścieżka pnie się to w górę, to w dół cały czas wzdłuż ścian Sorapisu.

Obrazek

Obrazek

Jesteśmy w drodze już jakiś 10h marszu i moja kondycja zaczyna powoli niedomagać. Gdzie to cholerne bivacco, w którym mamy spać? W końcu widzimy je wysoko na półce skalnej. Tak daleko! Podejście jest żmudne i ciężkie. Brak mi nawet oddechu na klęcie pod nosem. 10 kroków do przodu i chwila przerwy opierając się na kijkach. Na dodatek staję się pośmiewiskiem górskiego kozła który nic sobie nie robiąc z naszej bliskości pręży się dumnie na kamiennym bloku jakieś 2m nad nami i ogląda nas z zaciekawieniem. Te kozice są na skałach szybsze niż myśl i mam wrażenie, że jesteśmy dla nich żenujący.
Ostatnie metry do Bivacco Slataper pokonujemy dla odmiany w czymś na kształt burzy śnieżnej. Dla mnie chwilowo nie ma to wielkiego znaczenia. Jedyne o czym teraz marzę, to aby wejść do środka, zdjąć ten cholerny plecak i usiąść spokojnie.

Obrazek

Wody poszło dziś więcej niż byśmy oczekiwali i trzeba skorzystać z okazji. Piotrek rozkłada na zewnątrz folię NRC i jakieś 15 minut później przynosi ją pełną śniegu do stopienia. Jemy kolację, próbujemy jakoś podsuszyć przemoknięte buty (Gore-tex taki niby nieprzemakalny. PHI!) i szykujemy się do snu. Śpiwory mamy w wersji „ultraleggera” czyli na +18 stopni Celcjusza, a w bivacco z ust leci para, ale po przeprowadzeniu akcji „puchówka” i przykryciu śpiworów „socjalnymi” kocami jest ok. W sumie do rana było nam bardziej gorąco niż zimno. Zasypiam przy jakimś szalonym tętnie, słysząc szum krwi w tętnicy na skroni.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Ranek wita nas piękną pogodą. Słońce wciąż jeszcze chowa się za szczytami, ale niebo jest praktycznie czyste. Za to wszędzie dookoła leży śniegu po kostki. Skała jest tak śliska, że każdy krok staje się wyzwaniem. Zbieram zostawioną na noc folię NRC i dziś to ja topię śnieg. Jest go tak dużo, że zmienia się w prawie 2l wody.

Obrazek

Jemy śniadanie i wpisujemy się do zeszytu będącego księgą gości w tej wykwintnej placówce. Folię NRC zostawiamy. Może kiedyś uratuje tyłek komuś w gorszym położeniu. Pozostaje nam wrzucić na garb plecaki i ruszać drogę. Niestety w moim jedna z szelek jeszcze wczoraj oderwała się od stelaża. Plecak dało się nosić, tyle, że ciężar opierał się nie na urwanej szelce, a jej ściągaczu. W związku z tym było tylko kwestią czasu kiedy urwie się druga z szelek, co ma miejsce dziś rano. Teraz pozostaje mi znosić wpijające się w ramiona wąskie tasiemki i mieć nadzieję, że wytrzymają do powrotu do auta.

Obrazek

Po wyjściu kierujemy się na pobliską ferratę Berti. Oznakowanie szlaku jest dość słabe, a dodatkowo warstwa śniegu utrudnia orientację. W końcu odnajdujemy początek stalowej poręczówki i wypatrujemy w skale przebiegu ferraty. Trzeba przyznać, że ta robi wrażenie śmiało opadając środkiem potężnej, pionowej ściany. Schodzenie w takich miejscach jest zazwyczaj mniej wdzięczne i wymaga więcej fizolskiej siły niż wspinaczka, a dodatkowo skała pokryta jest śniegiem i lodem. Będzie śmiesznie. Samo schodzenie nie jest najgorsze, jednak trzeba przyznać, że cieszymy się, że jesteśmy tu w dość silnym i pewnym siebie zespole.
Ferrata kończy się w miejscu, gdzie lita skała przechodzi w strome, kamieniste zbocze. Tu wbrew pozorom trzeba uważać jeszcze bardziej. Nachylenie jest ogromne, a kamienie mokre i śliskie. Ostrożnie pokonujemy kolejne metry. W końcu docieramy do ostatniego ze wspinaczkowych zagadnień na naszej trasie po Sorapisie. Szlak opada kilkadziesiąt metrów w dół skalną ścianą. Problem w tym, że nigdzie nie widać poręczówki. Yyyy…..OK. Upewniamy się kilka razy czy na pewno czegoś nie przegapiliśmy, ale sprawa jest ewidentna. Czeka nas całkiem konkretna wspinaczka i to nie dość, że w dół, to jeszcze z plecakami. Co tu gadać – tego miejsca Stephen Hawking nie targnął by na pewno!
Po pokonaniu przeszkody idziemy wijącą się po piarżysku ścieżka jeszcze chwilę, aż znów otwiera się przed nami widok na wnętrze Sorapisu. Wychodzimy dokładnie po przekątnej od miejsca, w którym zaczynaliśmy wczoraj. W dole zieleni się nienaturalnie Lago di Sorapis, a za nim widać już schronisko. Schodzimy długim, kamienistym żlebem. Podłoże dosłownie wyjeżdża spod butów i średnio co 30 sekund jeden z nas zalicza przejazd w dół zbocza, na butach, połączony z desperackim łapaniem równowagi. Gdyby zarejestrować wykonywane przez nas figury jestem pewien, że załapalibyśmy się na jakiś medal z gimnastyki.

Obrazek

Do schroniska wchodzimy tylko na moment zabrać pozostawione rzeczy. Włoch za ladą jest wyraźnie ciekaw naszych doświadczeń ze szlaku. Pan jest niestety „no inglesi”, ja z kolei po włosku umiem wyłącznie „birra” i „bella ragazza”. Mimo wszystko rozmawiamy. On po włosku, ja po polsku, obaj gęsto gestykulując. Pyta o trasę, gdzie spaliśmy i obecność śniegu. Wychodzi na to, że chyba jest pod wrażeniem, bo kręci głową, a kiedy chcę kupić pamiątkową wpinkę ze schroniska daje nam dwie nie biorąc pieniędzy.
Zejście do auta jest mega długie. Zupełnie nie tak zapamiętaliśmy je gnając tędy w nocy. Dodatkowo duże spadki i ciężki plecaki dosłownie zabijają nasze kolana z każdym kolejnym krokiem. W pewnym momencie zaczyna kropić, ale nie przejmujemy się tym specjalnie – przełęcz już niedaleko. Deszcz zamienia się w ulewę i moczy nas konkretnie. Stopy w butach, mokre od dwóch dni i nieustannie pracujące, płoną żywym ogniem. Każdy krok boli i obaj nawet nie próbujemy tego ukrywać. Do samochodu wsiadamy ociekając wodą i zastanawiając się co dalej.
Potrzebujemy podkurować nogi, podsuszyć buty, zrobić jakieś zakupy i nieco dojść do siebie. Wychodzi na to, że jutrzejszy dzień musimy odpuścić w kwestii gór. Jedziemy do Cortina d’Ampezzo i nocujemy na kempingu. Spod prysznica z gorącą wodą wychodzę chyba dopiero po kwadransie żałując, że nie mogę umieścić tam krzesła.
Cortina nie ma może misiów jak nasze Krupówki, za to jest pełna Niemców i Austriaków. Na szczęście trafia się tam też trochę miłośników gór i chodząc w klapkach i krótkich spodenkach na dole (co by nogi odpoczywały), oraz puchówce i czapce na górze (co by ciepła zaznać) nie wzbudzamy sensacji. Ślinimy się chwilę przed wystawami sklepów z górskim sprzętem i odzieżą, ale ceny studzą nasz entuzjazm.

- Może kurteczkę Arc’teryxa Panie Hrabio? Jedyna 800€.

- A dziękuję, dziękuję… Ten odcień nie dość podkreśli kolor moich oczu. To jedyny powód…

Pizza za to smakuje, jak zazwyczaj we Włoszech, bardzo dobrze.
Na kempingu natrafiamy na rodaków. To przewodnicy górscy, którzy są tutaj na jakimś kursie. Nie wyglądają niestety na zbyt chętnych do integracji, za to mają informacje o pogodzie. Od jutra „lampa”! Pewna i potwierdzona informacja! Możemy tylko się cieszyć. W ramach odwyku od zupek w proszku na kolację Piotrek przygotowuje wykwintną jajecznicę na „wurstcie”. Mistrzostwo!
Wraz z porankiem nastała wiekopomna chwila! Wstaliśmy wcześnie na wyjście w góry! I to nie w kij dmuchał, a o 5:30. Zaliczamy szybkie śniadanie, wrzucamy graty do auta i w drogę. Jadąc pod masyw nie możemy nie zatrzymać się na chwilę na zdjęcia. Tofany które dziś planujemy zdobyć złocą się w porannym słońcu. Skała nabiera wręcz nierealnego, pomarańczowego koloru.

Obrazek

Obrazek

Auto zostawiamy na parkingu pod Rifugio Dibona. Plan jest dość ambitny. Atak przez ferratę Giuseppe Olivieri, wejście na szczyt Punta Anna, dalej ferraty Aglio, Lamon i Formenton. Tam noc spędzimy w Baracca degli Alpini – drewnianym, częściowo wykutym w skale schronie z czasów I Wojny Światowej. Jutro pójdziemy dalej przez Formenton i szlakiem aż do zejścia z masywu. Plecaki mamy spakowane na 2 dni więc tempo nieco spadnie, ale powinno udać się zrealizować całość. Na trasę ruszają dziś 4 osoby. Poza naszą dwójką, na parkingu szykuje się też do marszu 2 starszych gości wyglądających na doświadczonych wspinaczy i tak też wyposażonych. Zauważamy logo CAI – taki włoski GOPR –na polarze jednego z nich. Wychodzi na to, że będziemy mieli kwalifikowane towarzystwo. Puszczamy ich przodem i zaczynamy podejście do masywu. Ścieżka, jak ścieżka – wiecznie pod górę i niewygodnie. Jakieś pół godziny później dochodzimy do schroniska Pomedes. Jest to górna stacja wyciągu krzesełkowego i normalnie aż tu wjechalibyśmy kolejką, aby uniknąć żmudnego podejścia pod ferratę. Teraz jednak wyciąg jest nieczynny. Mijamy schronisko i w tym momencie, jakby na poparcie naszych przemyśleń wyciąg rusza… Następne kilka minut idziemy wypowiadając przez zaciśnięte zęby najbardziej wymyślne przekleństwa jakie tylko przychodzą nam do głowy. Nieco pociesza nas, kiedy widzimy jak kolejka znów staje po wwiezieniu na górę obsługi. Wychodzi na to, że i tak nie moglibyśmy jej użyć, jednak niesmak pozostaje ;)

Obrazek

Obrazek

Kilkanaście minut później jesteśmy pod ścianą. Włoska para rusza pierwsza i chcemy dać jej pewien dystans, więc spokojnie chowamy kije i zakładamy uprzęże. Na samym początku stalówki umocowane jest kilka stron grubego tworzywa na których wydrukowano listę sprzętu. Okazuje się, że w niektórych ze stosowanych lonży wykryto wady konstrukcyjne i zakazano ich stosowania. Wzruszam ramionami i zaczynam piąć się w górę. Piotrek jakby chwilę dłużej studiuje zapiski. Może mieć to związek z faktem, że lonża której on używa, jest na liście wymieniona. Koniec końców rusza minutę później. ;)
Ferrata nie jest łatwa. Skała nie obfituje w duże stopnie, a stalówka jest dziś oblodzona i śliska. Dodatkowo na tej trasie wyraźnie odczuwamy wagę naszych plecaków. Mimo wszystko udaje się iść w górę bez większych przestojów. Kilka razy doganiamy naszych włoskich towarzyszy i czekamy, aż się oddalą. Chyba próbują nieco „czyściej” podchodzić do kwestii stylu i nie stosowania poręczówki do wspinaczki, a wyłącznie asekuracji. Przyglądając się jednak na spokojnie stwierdzam, że ich wysiłki idą na marne, a efekt ostateczny jest taki sam, jak i u nas.
Z każdym metrem śniegu przybywa. Uparcie wypatrujemy obiecanej „lampy”, jednak bezskutecznie. Po mniej więcej 2,5h mocnego wspinu wychodzimy na grań. Czekam chwilę na Piotrka i widzę, jak ten wciąga się na górę z szelmowskim uśmiechem, oznajmiając beztrosko – „Właśnie prawie się spie……..iłem”. :P

Obrazek

Tutaj wieje już tak, że trzeba przytrzymywać się skały, bo nagłe podmuchy mogą nami zachwiać. Kiepska perspektywa kiedy stoisz na skale 2,5m szerokości a po obu stronach masz konkretną przepaść. Włoscy wspinacze, czy też jak ich ochrzciliśmy „Pierwsi Zdobywcy” stoją jakieś 20m z przodu i lustrują dalszą drogę przez lornetkę. „Lampy” nie ma. Jest za to sporo śniegu i porywy wiatru nawiewające go….od spodu? Po chwili narady Pierwsi Zdobywcy wycofują się. Mówią nam, że nie widzą dalszego przebiegu trasy i uważają, dalsza wędrówka jest zbyt niebezpieczna. Żegnamy ich i tym razem my rozważamy opcje. Zostawiamy plecaki i idziemy kawałek dalej rozejrzeć się po skale. Jesteśmy już na Punta Anna i stąd szlak w zasadzie powinien być już prostszy. Ubezpieczona ferrata zmienia się tu jednak w wąską górską ścieżkę niewidoczną pod śniegiem. Zbocze pełne jest luźnych kamieni, a miejsca na potencjalny błąd pozostaje bardzo niewiele. Mimo największych chęci musimy odpuścić. Zmarnowaliśmy kilka godzin wspinaczki, ale może oszczędzamy coś więcej?

Obrazek

Zejście po Olivieri w tych warunkach przypomina mi nieco crash test. Niby kontrolowany, a jednak wypadek. Trzymasz się śliskiej stalowej liny i szukasz stopni których nie dość, że jest niewiele, to jeszcze przy schodzeniu są niewidoczne. Koniec końców więc, większość biorą na siebie ręce i zjeżdżasz trochę jak strażak z filmów, na rurze w remizie. Dodatkowo cały czas mam w głowie świadomość porażki. Niby jak śpiewał ktoś mądry szacunek mierzy się nie tym, co bierzesz, a propozycjami, których odmawiasz, ale ciężko przełknąć ten „wycof”.
U podnóża ściany pozostaje nam tylko odwrócić się, zadrzeć głowy i wykrzyczeć Górze „ My tu jeszcze ….. wrócimy! Z Olem!”. A potem zacząć mozolne i ostrożne zejście do parkingu. W końcu nawet tutaj biały puch mocno utrudnia zachowanie równowagi.

Obrazek

Zatrzymujemy wóz przy leśnej polanie i rozkładamy się na obiad. Stąd Tofany oświetlone popołudniowym ciepłym słońcem wydają się stoicko spokojne. Nie ma wiatru, a szczyty wyglądają na ledwie przyprószone drobnym śniegiem. Zdają się być na wyciągnięcie ręki. Pijemy herbatę, kawę i jemy wpatrując się w Górę. Mamy z nią niezałatwiony biznes i już planujemy rewanż.

Obrazek

W Dolomitach wiele już nie zdziałamy na tym wyjeździe. Wczesna zimna dotknęła wszystkich masywów. Jeszcze dziś wieczorem będziemy nad jeziorem Garda, gdzie następne 2 dni wygrzejemy się w towarzystwie Pana Jacka Danielsa (i awaryjnej puchówki). Tam też są ferraty, jednak po tegorocznych doświadczeniach nie ma sensu żebyśmy tracili czas na prostych drogach.

Obrazek

Teraz liczy się tylko Góra i wiemy nawet kiedy znów tu wrócimy….

Obrazek

Obrazek
ODPOWIEDZ

Wróć do „Imprezy, wyprawy oraz spacery”