Pilsko- tragedia górska
: 06 lis 2011, 22:25
Takie coś ostatnio wynalazłem, a niby polskie góry to pikuś
"Tragedie górskie – Pilsko
Janusz Jędrygas – Przewodnik Beskidzki, Tatrzański
Wypadki w Beskidach. Tragiczna wycieczka szkolna w polskich Beskidach. Wypadki w górach opis, opowiadanie. Śmierć w górach.
Zima w górach – jakże zmienną jest – niczym kobieta. Czasem uśmiecha się promieniami słońca, czasem bezwstydnie ukazuje swe uroki, odległe panoramy białych szczytów skutych lodowymi okowami. Na co dzień skrywa je pod osłoną chmur, obłoków, mgiełek. Czasem wpada w złość niczym zdradzona kochanka rzuca się z wściekłością huraganu na wędrowca, który śmiał jej zakłócić spokój. Dobrze, jeśli wędrowiec będzie umiał uchronić się od jej humorów. Jednak czasem wydaje się mu, że to on jest tutaj panem, wyrusza w góry pomimo wyraźnych ostrzeżeń.
Grudzień - miesiąc w którym nie usłyszysz dzwonków owieczek pasących się na hali, jednak dzwoneczki są wszechobecne za sprawą Mikołajów pędzących do swych milusińskich. 22 grudnia 1980 roku przybyła do Korbielowa 16 osobowa grupa młodzieży, ze szkoły mistrzostwa sportowego w Kaliszu. W grupie tej znajdowali się chłopcy i dziewczęta w wieku 12 – 17 lat, wśród których był 17 letni Mistrz Polski juniorów w chodzie sportowym na 10 km Ireneusz Langwerski. Zarówno koleżanki jak i koledzy Irka, oraz ich trener Krzysztof Kisiel pragnęli powtórzyć sukces kolegi, a obóz zimowy z planowanymi marszobiegami w ciężkim górskim terenie miał być jedynie rutynowym nabieraniem kondycji. Święta minęły wesoło jak to wśród młodzieży. Życzeniom sukcesów wprawiających w dobry nastrój nie było końca.
Grudzień – miesiąc, gdy dni są najkrótsze, zmrok zapada szybko, a wraz z nim przychodzi mgła lub nocna zawieja. Jakże przyjemnie siedzi się w ciepłej izbie schroniska nie musząc wystawiać nosa na zewnątrz.
27 grudnia pogoda była jak na tę porę dość kiepska. Ciężkie zimowe chmury przykryły wierzchołek Pilska 1557 m. n.p.m. Wiatr zrywał się od czasu do czasu niosąc płatki śniegu jakby chciał powiedzieć, że on nieodłączny towarzysz wędrówek górskich czai się w uroczyskach, aby wypaść na śmiałków wychodzących z lasu. Tego dnia grupa młodych mistrzów sportu wyruszyła czerwonym szlakiem na Halę Miziową. Trasę, którą w warunkach letnich przewodniki określają na 2,5 godz. oni pokonali 1 godz. 15 min. W schronisku byli ok. 11 godziny. Po krótkiej przerwie na herbatę, pomimo bardzo trudnych warunków trener zgodził się na wyjście na Pilsko. Młodzież – jak to sportowcy był ubrana w lekkie ortalionowe kurteczki. Zamiast butów górskich mieli trampki i adidasy, nie mieli plecaków z ciepłą odzieżą, a o termosach z gorącą herbatą nawet nikt nie pomyślał. Już pierwsze kroki po nieprzetartym szlaku zapowiadały trudności. Uczestnicy zapadali się w świeżym śniegu po kolana czasem głębiej. Na początku mogło to być nawet zabawne – później buty, spodnie i kurtki przemokły, ale oni szli jeszcze pod górę i nie czuli zimna tylko zmęczenie. Około 12 godz. stanęli na wierzchołku. Trener postanowił, że będą schodzili niebieskim szlakiem granicznym w kierunku przełęczy Glinne. W którymś momencie zeszli z przecinki granicznej w prawo na ścieżkę, która po pół godzinie doprowadziła ich do zagubionej wśród lasów gajówki. Obok niej stał człowiek ubrany w strój leśnika. Na widok zbliżającej się grupy powoli zdjął karabin z ramienia i przetarł lunetkę z celownikiem optycznym.
- Dzień dobry. Gdzie jesteśmy – zapytał trener.
- Na Sloveńsku – padła odpowiedź – granica Polska tam na hore – pokazał karabinem.
- A ile do najbliższej wioski – dalej zagadnął trener.
- Siedem kilometrów – odparł leśnik.
- To może zeszlibyśmy na dół do wsi - zaproponował trener.
Tego już było leśnikowi za wiele.
- Nie wolno... Jest zakaz... Będzie kara... Pokuta... Wracać do Polsko... – rozsierdził się urzędnik leśny.
- Ale jak mamy trafić do granicy?
- Wracać po swoich śladach! Karabin skierowany na grupę jednoznacznie pokazywał drogę "na hore".
Cóż było robić grupa z trenerem na czele ruszyła z powrotem. Po pewnym czasie, może po godzinie dotarli /jak im się wydawało/ na szczyt. Wicher uderzył w nich zabierając resztki ciepła. Śnieżne krupy biły po twarzy wciskały się pod powieki nie pozwalając otworzyć oczu. Małej Mariolce łzy same spływały po policzkach cała skostniała z zimna ledwo się poruszała. Irek po rycersku podarował jej swą kurtkę, sam został w dresie. Obrali kierunek i rozpoczęli zejście. Pierwszy szedł pan Krzysztof za nim Irek i najmocniejsi chłopcy brnęli w śniegu aby utorować drogę pozostałym. Jeszcze się trzymali dzielnie i szli, szli zagrzewani do walki przez swego trenera.
Zapadał zmrok. Około godziny 16 na ledwo widocznej ścieżce z mroku wyłoniła się tablica. Pełni nadziei, ożywieni podbiegli do tablicy - może dowiedzą się czy daleko jeszcze. Irek patrzył z niedowierzaniem. "Pozor..." tablica była w języku słowackim.
Leszek zwany Śledziem zaczął słabnąć. Koledzy wzięli go pod pachy, jednak on coraz bardziej się zataczał. Od tego momentu zaczęła się tragedia. Irek – jeden z liderów grupy, również opadł z sił. Dziewczęta zajęły się nim, a chłopcy Leszkiem. Około godziny 19 Irek zasypia na stojąco, koledzy niosą go dwie godziny zanim umrze na ich rękach. Pan Krzysztof rzuca się gorączkowo do akcji reanimacyjnej. Po pół godzinie zaprzestaje, zostawia sztywniejące ciało swego ucznia na śniegu, zbiera grupę i idą dalej. Idzie a raczej snuje się grupa cieni, większość zaczyna majaczyć, również Marek majaczy coraz częściej potyka się, wreszcie ok. 4,30 upada. Trener jeszcze raz rzuca się do pomocy, ale chłopak nie daje już znaków życia, wysuwa się bezwładnie z rąk. To już trzecia ofiara. Pan Krzysztof siada na śniegu, milknie, jest całkowicie załamany. Chce zostać przy zmarłym na zatracenie. Młodzież też milczy przerażona, tylko wiatr, ten ich nieodłączny towarzysz nadal szaleje, ale i on przycicha jakby zdumiony swym dziełem zniszczenia. Wreszcie powstaje jakaś ciemna postać, za nim powstają inni, podchodzą do trenera, potrząsają nim.
- Panie trenerze... Nas jest jeszcze trzynastu nie chcemy umierać, chcemy żyć. Niech nas pan gdzieś wyprowadzi.
Pan Krzysztof budzi się z letargu. To są przecież jego uczniowie, jego dzieci, którym poświęcił pół życia. Ratować. To jedno słowo rozumiał doskonale w bezmiarze rozpaczy. Daje hasło do dalszego marszu. Nie wolno zasnąć, trzeba się ruszać za wszelką cenę trzeba ratować dzieci, które mu zaufały. Krzykiem nakazuje śpiewać w marszu piosenki, gdy słabną odmawiają modlitwy – przecież Najjaśniejsza Panienka nie pozwoli im zginąć. Zaczyna świtać. Dzieci bez sił padają w biały puch, on tworzy dwójki, które mają się rozcierać nawzajem, ale nawet na to nie mają siły. We wstającym dniu nikt nie zauważył wyłaniających się w oddali zabudowań wsi Mutne.
Niewiele jest miejsc na Słowacji tak dzikich, tak wciśniętych w niedostępne doliny potoków spływających po stokach Pilska, często zarośniętych pierwotnym lasem nietkniętym ręką ludzką jak Mutne. W niedzielny poranek celnik Józef Bolek wraz z inżynierem leśnictwa Ludovitem Janiakiem wybrali się na przechadzkę w kierunku lasu. Odeszli już spory kawałek za wioskę, gdy Józef Bolek zauważył coś czerwonego leżącego pod lasem. Krzyknął i pilnie wypatrywał czy nie ma odpowiedzi. Coś się poruszyło. Pod lasem ukazało się kilka postaci. Usiłowali podbiec, upadali nie dali rady. Słowacy widząc jaka jest sytuacja, że o życiu mogą decydować minuty, przewieźli grupę samochodem do leśniczówki rodziców Józefa Bolka. Jego matka ugotowała kilkanaście litrów herbaty, a mężczyźni pomagali ściągnąć buty i kurtki. Niektóre były tak zaskorupiałe, że trzeba było je rozcinać. Słowacy teraz dopiero dowiedzieli się, że przypadkowo stali się bohaterami ocalenia grupy, którą od wczoraj poszukuje cała beskidzka grupa GOPR, Wojska Ochrony Pogranicza, oraz Słowacka Horska Służba. Wszyscy ocaleni uczniowie, niektórzy z odmrożeniami rąk, palców u nóg, twarzy i uszu, powrócili już bez przeszkód do domu. A na Pilsku została pamięć po niefortunnej wycieczce opowiadana przez przewodników ku przestrodze innym.'
tekst wzięty z : http://www.wgorach.com/?id=66219&locati ... &lang_id=P)
"Tragedie górskie – Pilsko
Janusz Jędrygas – Przewodnik Beskidzki, Tatrzański
Wypadki w Beskidach. Tragiczna wycieczka szkolna w polskich Beskidach. Wypadki w górach opis, opowiadanie. Śmierć w górach.
Zima w górach – jakże zmienną jest – niczym kobieta. Czasem uśmiecha się promieniami słońca, czasem bezwstydnie ukazuje swe uroki, odległe panoramy białych szczytów skutych lodowymi okowami. Na co dzień skrywa je pod osłoną chmur, obłoków, mgiełek. Czasem wpada w złość niczym zdradzona kochanka rzuca się z wściekłością huraganu na wędrowca, który śmiał jej zakłócić spokój. Dobrze, jeśli wędrowiec będzie umiał uchronić się od jej humorów. Jednak czasem wydaje się mu, że to on jest tutaj panem, wyrusza w góry pomimo wyraźnych ostrzeżeń.
Grudzień - miesiąc w którym nie usłyszysz dzwonków owieczek pasących się na hali, jednak dzwoneczki są wszechobecne za sprawą Mikołajów pędzących do swych milusińskich. 22 grudnia 1980 roku przybyła do Korbielowa 16 osobowa grupa młodzieży, ze szkoły mistrzostwa sportowego w Kaliszu. W grupie tej znajdowali się chłopcy i dziewczęta w wieku 12 – 17 lat, wśród których był 17 letni Mistrz Polski juniorów w chodzie sportowym na 10 km Ireneusz Langwerski. Zarówno koleżanki jak i koledzy Irka, oraz ich trener Krzysztof Kisiel pragnęli powtórzyć sukces kolegi, a obóz zimowy z planowanymi marszobiegami w ciężkim górskim terenie miał być jedynie rutynowym nabieraniem kondycji. Święta minęły wesoło jak to wśród młodzieży. Życzeniom sukcesów wprawiających w dobry nastrój nie było końca.
Grudzień – miesiąc, gdy dni są najkrótsze, zmrok zapada szybko, a wraz z nim przychodzi mgła lub nocna zawieja. Jakże przyjemnie siedzi się w ciepłej izbie schroniska nie musząc wystawiać nosa na zewnątrz.
27 grudnia pogoda była jak na tę porę dość kiepska. Ciężkie zimowe chmury przykryły wierzchołek Pilska 1557 m. n.p.m. Wiatr zrywał się od czasu do czasu niosąc płatki śniegu jakby chciał powiedzieć, że on nieodłączny towarzysz wędrówek górskich czai się w uroczyskach, aby wypaść na śmiałków wychodzących z lasu. Tego dnia grupa młodych mistrzów sportu wyruszyła czerwonym szlakiem na Halę Miziową. Trasę, którą w warunkach letnich przewodniki określają na 2,5 godz. oni pokonali 1 godz. 15 min. W schronisku byli ok. 11 godziny. Po krótkiej przerwie na herbatę, pomimo bardzo trudnych warunków trener zgodził się na wyjście na Pilsko. Młodzież – jak to sportowcy był ubrana w lekkie ortalionowe kurteczki. Zamiast butów górskich mieli trampki i adidasy, nie mieli plecaków z ciepłą odzieżą, a o termosach z gorącą herbatą nawet nikt nie pomyślał. Już pierwsze kroki po nieprzetartym szlaku zapowiadały trudności. Uczestnicy zapadali się w świeżym śniegu po kolana czasem głębiej. Na początku mogło to być nawet zabawne – później buty, spodnie i kurtki przemokły, ale oni szli jeszcze pod górę i nie czuli zimna tylko zmęczenie. Około 12 godz. stanęli na wierzchołku. Trener postanowił, że będą schodzili niebieskim szlakiem granicznym w kierunku przełęczy Glinne. W którymś momencie zeszli z przecinki granicznej w prawo na ścieżkę, która po pół godzinie doprowadziła ich do zagubionej wśród lasów gajówki. Obok niej stał człowiek ubrany w strój leśnika. Na widok zbliżającej się grupy powoli zdjął karabin z ramienia i przetarł lunetkę z celownikiem optycznym.
- Dzień dobry. Gdzie jesteśmy – zapytał trener.
- Na Sloveńsku – padła odpowiedź – granica Polska tam na hore – pokazał karabinem.
- A ile do najbliższej wioski – dalej zagadnął trener.
- Siedem kilometrów – odparł leśnik.
- To może zeszlibyśmy na dół do wsi - zaproponował trener.
Tego już było leśnikowi za wiele.
- Nie wolno... Jest zakaz... Będzie kara... Pokuta... Wracać do Polsko... – rozsierdził się urzędnik leśny.
- Ale jak mamy trafić do granicy?
- Wracać po swoich śladach! Karabin skierowany na grupę jednoznacznie pokazywał drogę "na hore".
Cóż było robić grupa z trenerem na czele ruszyła z powrotem. Po pewnym czasie, może po godzinie dotarli /jak im się wydawało/ na szczyt. Wicher uderzył w nich zabierając resztki ciepła. Śnieżne krupy biły po twarzy wciskały się pod powieki nie pozwalając otworzyć oczu. Małej Mariolce łzy same spływały po policzkach cała skostniała z zimna ledwo się poruszała. Irek po rycersku podarował jej swą kurtkę, sam został w dresie. Obrali kierunek i rozpoczęli zejście. Pierwszy szedł pan Krzysztof za nim Irek i najmocniejsi chłopcy brnęli w śniegu aby utorować drogę pozostałym. Jeszcze się trzymali dzielnie i szli, szli zagrzewani do walki przez swego trenera.
Zapadał zmrok. Około godziny 16 na ledwo widocznej ścieżce z mroku wyłoniła się tablica. Pełni nadziei, ożywieni podbiegli do tablicy - może dowiedzą się czy daleko jeszcze. Irek patrzył z niedowierzaniem. "Pozor..." tablica była w języku słowackim.
Leszek zwany Śledziem zaczął słabnąć. Koledzy wzięli go pod pachy, jednak on coraz bardziej się zataczał. Od tego momentu zaczęła się tragedia. Irek – jeden z liderów grupy, również opadł z sił. Dziewczęta zajęły się nim, a chłopcy Leszkiem. Około godziny 19 Irek zasypia na stojąco, koledzy niosą go dwie godziny zanim umrze na ich rękach. Pan Krzysztof rzuca się gorączkowo do akcji reanimacyjnej. Po pół godzinie zaprzestaje, zostawia sztywniejące ciało swego ucznia na śniegu, zbiera grupę i idą dalej. Idzie a raczej snuje się grupa cieni, większość zaczyna majaczyć, również Marek majaczy coraz częściej potyka się, wreszcie ok. 4,30 upada. Trener jeszcze raz rzuca się do pomocy, ale chłopak nie daje już znaków życia, wysuwa się bezwładnie z rąk. To już trzecia ofiara. Pan Krzysztof siada na śniegu, milknie, jest całkowicie załamany. Chce zostać przy zmarłym na zatracenie. Młodzież też milczy przerażona, tylko wiatr, ten ich nieodłączny towarzysz nadal szaleje, ale i on przycicha jakby zdumiony swym dziełem zniszczenia. Wreszcie powstaje jakaś ciemna postać, za nim powstają inni, podchodzą do trenera, potrząsają nim.
- Panie trenerze... Nas jest jeszcze trzynastu nie chcemy umierać, chcemy żyć. Niech nas pan gdzieś wyprowadzi.
Pan Krzysztof budzi się z letargu. To są przecież jego uczniowie, jego dzieci, którym poświęcił pół życia. Ratować. To jedno słowo rozumiał doskonale w bezmiarze rozpaczy. Daje hasło do dalszego marszu. Nie wolno zasnąć, trzeba się ruszać za wszelką cenę trzeba ratować dzieci, które mu zaufały. Krzykiem nakazuje śpiewać w marszu piosenki, gdy słabną odmawiają modlitwy – przecież Najjaśniejsza Panienka nie pozwoli im zginąć. Zaczyna świtać. Dzieci bez sił padają w biały puch, on tworzy dwójki, które mają się rozcierać nawzajem, ale nawet na to nie mają siły. We wstającym dniu nikt nie zauważył wyłaniających się w oddali zabudowań wsi Mutne.
Niewiele jest miejsc na Słowacji tak dzikich, tak wciśniętych w niedostępne doliny potoków spływających po stokach Pilska, często zarośniętych pierwotnym lasem nietkniętym ręką ludzką jak Mutne. W niedzielny poranek celnik Józef Bolek wraz z inżynierem leśnictwa Ludovitem Janiakiem wybrali się na przechadzkę w kierunku lasu. Odeszli już spory kawałek za wioskę, gdy Józef Bolek zauważył coś czerwonego leżącego pod lasem. Krzyknął i pilnie wypatrywał czy nie ma odpowiedzi. Coś się poruszyło. Pod lasem ukazało się kilka postaci. Usiłowali podbiec, upadali nie dali rady. Słowacy widząc jaka jest sytuacja, że o życiu mogą decydować minuty, przewieźli grupę samochodem do leśniczówki rodziców Józefa Bolka. Jego matka ugotowała kilkanaście litrów herbaty, a mężczyźni pomagali ściągnąć buty i kurtki. Niektóre były tak zaskorupiałe, że trzeba było je rozcinać. Słowacy teraz dopiero dowiedzieli się, że przypadkowo stali się bohaterami ocalenia grupy, którą od wczoraj poszukuje cała beskidzka grupa GOPR, Wojska Ochrony Pogranicza, oraz Słowacka Horska Służba. Wszyscy ocaleni uczniowie, niektórzy z odmrożeniami rąk, palców u nóg, twarzy i uszu, powrócili już bez przeszkód do domu. A na Pilsku została pamięć po niefortunnej wycieczce opowiadana przez przewodników ku przestrodze innym.'
tekst wzięty z : http://www.wgorach.com/?id=66219&locati ... &lang_id=P)