Historia z morałem!
W sobotę, siedząc na letnisku około pory obiadowej doszedłem do wniosku, że muszę się rozluźnić z wędką w ręce. Jakoś udało mi się przekonać kobitę, że należy mi się mały odpoczynek od dzieciaków, wiec wsiadłem na rower i dalej nad małe ale bardzo ładne leśne jeziorko. Zamierzałem zrobić wycieczkę wędkarsko / rozpoznawczą w rejonach nieznanej mi zupełnie zatoczki więc zrezygnowałem ze swojego sprzętu (spiny składane z 2 części) na rzecz bardziej kompaktowej wędki mojego ojca czyli bazarowego teleskopu z lekko rozklekotanym kołowrotkiem i nawiniętą na niego żyłką niewiadomego pochodzenia.
Na miejscu okazało się, że ustronna zatoczka jest całkiem obiecująca. Po przebiciu się przez krzaczory, strzepnięciu stada kleszczy z nogawek (w tym roku prawdziwa plaga jest, nie wiem co się do jasnej ciasnej dzieje ale tego się jak mrówek zrobiło) znalazłem zanikającą ścieżkę, która doprowadziła mnie do dwóch stetryczałych kładek, chyba nawet starszych ode mnie. Zawiązałem wolframik, przyczepiłem większą obrotówkę (efzett nr 4 z czerwonymi paskami) i zaczynam czesać okolice niedalekich nenufarów. Po którymś tam rzucie melduje mi się okonek – przedszkolak. Nie wiem jak on chciał zeżreć blaszkę prawie większą od niego samego no ale mówi się przecież „chcieć to móc” więc widać był to młody, okoniowy optymista, z gatunku tych zwanych u nasz w Polszy ostatnio „lemingami”. Jako, że wpadłem tylko na chwilkę na kilka rzutów i przed mną było jakieś pół godziny pedałowania do domu, zacząłem się już z wolna psychicznie nastawiać do powrotu gdy nagle cały zarzucony sprzęt dosłownie stanął mi w miejscu. W pierwszej chwili pomyślałem, że to zaczep ale moment później zobaczyłem, że szczytówka się trzęsie i zaczyna się odjazd w nenufary. Cała zabawa trwała może 5 albo 10 sekund gdy nagle poczułem luz i wk…ny wyciągnąłem z wody samą żyłkę. Po bliższych oględzinach okazało się, że poszła żyłka i to nawet nie na węźle. Jakiej wielkości był szczupaczek to nie wiem bo nawet błysku nie widziałem ale z zawirowań w wodzie wnioskuję, że bardziej niż konkretny. Więcej z bazarowym sprzętem na zębatego się nie wypuszczę, o nie.
Historia z morałem nr 2 (tzw historia siurwiwajlowa)!
Zły na swoją własną głupotę dnia poprzedniego, wstaję o 4:30 rano z myślą o rewanżu. Uzbrojony tym razem w swój własny kij o cw do 35g, z plecionką do 10kg nawinięta na kręciołek w rozmiarze 4, wracam w to samo miejsce szukając zemsty. Nad jeziorem ściele się poranna mgła, takie klimaty baaardzo lubię. Tym razem staję na sąsiedniej kładce, równie stareńkiej jak poprzednia. W trzecim rzucie obok nenufarów wyciągam zębatego w rozmiarze około 40-50 cm. Nie udało mu się nawet ruszyć hamulca w kołowrotku więc zgaduję, że nie jest to forfiter / ludojad z dnia poprzedniego. W trakcie jednego z kilku następnych rzutów w stronę środka akwenu wydobywam też całkiem ładnego garbusa w rozmiarze 25-30 cm. Mając świadomość, że z jednego miejsca ciężko będzie wyciągnąć dwie ładne ryby, wiedziony też wewnętrznym niespokojnym duchem porzucam kładkę i idę na małą eksplorację. Wspomniana zarośnięta ścieżka wiedzie mnie w stronę cypla. Niestety, po jakimś czasie zanika wśród kęp trawy i krzaczorów. Popełniam błąd numer 1, zaczynam się przebijać. Owocem tego błędu będzie wieczorna akcja „wykręć kleszcza”. Po jakimś czasie przebijania się zauważam, że całe nogawki mam oblezione więc zaczynam strząsanie, zakończone ponownym opryskiem z Off Active. Po chwili od zakończenia strząsania zauważam kleszcza wesoło maszerującego mi po bluzie na wysokości piersi. Mówię sobie „kur…” i ^%$# pasożyta rozgniatam. Po jakimś czasie przebijam się aż na cypel i dostrzegam, że faktycznie była na nim kiedyś cywilizacja ale było to strasznie dawno temu i od tego czasu po kładce została właściwie ruina; dwa pniaki wybiegające w jezioro, sam koniec kładki zarwany. Zerkam na wodę, płytko, najwyżej zmoczę sobie buty i nogawki (błąd numer 2), rozglądam się za kijem do podpierania ale go nie znajduję więc sobie podpieranie odpuszczam (błąd numer 3), poprawiam plecak zamiast zostawić go na brzegu (błąd numer 4) i zaczynam się gramolić na pniaki z myślą, że dojdę do ich końca i z niego sobie porzucam (błąd numer 5). Wcześniej popełniłem jeszcze jeden błąd pstrykając szczupakowi fotosa telefonem, który zamiast do plecaka wsadziłem do kieszeni bluzy na piersi zupełnie niezabezpieczony. Pniaki uginają się pod ciężarem moich prawie 100kg, mimo tego nie odpuszczam, lezę dalej (błąd, błąd, błąd z każdym krokiem). Udaje mi się przejść jakieś 2 metry gdy z hukiem ląduję w wodzie. W miejscu gdzie wylądowałem głębokość wody wyglądała na 30 cm. Tymczasem wleciałem po pachy, warstwa mułu musiała mieć grubo ponad metr. Nie mogę płynąć, nie mam się czego złapać, spanikowany dopełzam jakoś do brzegu cały w szlamie. Wędka zostaje pod wodą (mułem?). Jestem cały przemoczony, telefon zamókł ale wciąż działa, wylewam z niego wodę – jednak twarda sztuka. Odzyskuję wędkę, zdejmuję przemoczoną bluzę, wykręcam, a na jej miejsce zakładam przeciwdeszczowiec. Wracając ponownie zostaję obleziony przez kleszcze. Tym razem nie mam już jak się ich skutecznie pozbyć bo jestem cały upierdzielony szlamem z paprochami, które zupełnie utrudniają identyfikację wroga. Mimo wszystko nie daję za wygraną i staram się chwytać dzień jak tylko się da. Wracając zatrzymuję się jeszcze w znajomej „cywilizowanej” zatoczce i wyciągam kilka niewielkich pasiaków.
Zdjęć oczywiście brak, mój aparat jest za ciężki żeby go ze sobą nosić (błąd numer 0 – przedbłąd). Myślenie nie boli, polecam rozwagę.
Edytka: Mrożąca krew w żyłach historia rozegrała się nad jeziorem Słowa (miejscowi mówią Głebokie) tutaj:
http://wikimapia.org/#lat=52.9239366&lo ... 5&l=28&m=b