KOMETA - ogniu, krocz ze mną!!!
: 03 kwie 2010, 16:40
Pod koniec lat osiemdziesiątych czytałem książkę J. Kosińskiego "Malowany ptak" (książka bardzo surwiwalowa), w której główny bohater co jakiś czas robił sobie bajer do przenoszenia i utrzymywania ognia zwany kometą. Wykorzystywał do tego puszki znajdowane przy torach, a wyrzucane przez żołnierzy z transportów wojskowych (prawdopodobnie po dużych konserwach). Pytanie do Was - bawił się ktoś tym wynalazkiem, testował, słyszał, widział? Dodam jeszcze, że co jakiś czas należało tą kometą kręcić na lince do czasu, aż zaczęła sypać iskrami przez otwory (stąd ta nazwa). Właśnie dziś sobie przypomniałem ten patent, gdy wyrzucałem puszki po brzoskwiniach. Raczej to prymitywna rzecz, gdyż bez problemu wykonało to dziecko - główny bohater książki.
Zauważywszy, iż temat cieszy się dużym powodzeniem, postanowiłem dorzucić jeszcze swoje trzy grosze. Znalazłem ten fragment (najistotniejszy), więc go zacytuję:
"Lękałem się samotności. Ale pamiętałem, co mi mówiła Olga: aby przetrwać bez ludzkiej pomocy, potrzebne są dwie rzeczy. Pierwszą jest wiedza o roślinach i zwierzętach, znajomość trucizn i ziół leczniczych. Druga to ogień, czyli własna „kometa”. Wiedza była trudniejsza do zdobycia - wymagała wieloletniego doświadczenia. Natomiast do zrobienia komety wystarczyła litrowa puszka po konserwach, w której wybijano po bokach gwoździem liczne otworki. Zamiast rączki mocowano do puszki metrową drucianą pętlę; dzięki niej można było wymachiwać puszką jak lassem albo jak kadzielnicą w kościele.
Taki mały, przenośny piecyk mógł służyć jako stałe źródło ciepła i jako miniaturowa kuchenka. Można go było napełnić każdym dostępnym paliwem, zawsze pozostawiając na dnie nieco żaru. Energiczne machanie puszką powodowało, że otworkami wpadało powietrze, rozniecając ogień niby kowal miechem, podczas gdy siła odśrodkowa chroniła żar przed wypadnięciem. Ciągłe dokładanie paliwa zapobiegało zgaśnięciu komety, natomiast rozważny dobór materiału opałowego, a także nadawane puszce ruchy, pozwalały osiągnąć temperatury najwłaściwsze do różnych celów. Na przykład pieczenie kartofli, rzepy i ryb wymagało powolnego ognia z torfu i wilgotnych liści, a pieczenie świeżo zabitego ptaka - trzaskającego ognia z suchych gałązek i siana. Ptasie jaja, zaraz po wybraniu z gniazd, najlepiej gotowało się na ogniu z kartoflanych łętów.
Żeby ogień nie zgasł w ciągu nocy, kometę napychało się ciasno wilgotnym mchem porastającym u dołu pnie wysokich drzew. Mech żarzył się ciemno, wydzielając dym, który odstraszał węże i owady. W razie niebezpieczeństwa wystarczyło kilka ruchów, aby strzelił płomieniem. W wilgotne, śnieżne dni kometę trzeba było często napełniać suchym, żywicznym drewnem i energicznie huśtać. W dni wietrzne lub gorące i suche kometa prawie wcale nie wymagała kołysania, a żeby opóźnić spalanie, dodawało się świeżej trawy albo skrapiało paliwo wodą.
Kometa zapewniała także niezbędną ochronę przed psami i ludźmi. Nawet najbardziej zajadłe psy stawały daleko, widząc wściekle kołyszącą się puszkę, sypiącą iskrami, od których mogła im się zająć ogniem sierść. Również najodważniejszy zbir wolał nie ryzykować oparzeń twarzy lub utraty wzroku. Człowiek uzbrojony w buzującą kometę był jak forteca - można go było atakować bezkarnie tylko długimi drągami lub ciskając kamienie.
Dlatego właśnie zgaśniecie komety było sprawą niezwykle poważną. Mogło je spowodować zaspanie, niedbalstwo lub nagła ulewa. Zapałki na tym terenie stanowiły rzadkość. Były drogie i prawie nieosiągalne."
Zauważywszy, iż temat cieszy się dużym powodzeniem, postanowiłem dorzucić jeszcze swoje trzy grosze. Znalazłem ten fragment (najistotniejszy), więc go zacytuję:
"Lękałem się samotności. Ale pamiętałem, co mi mówiła Olga: aby przetrwać bez ludzkiej pomocy, potrzebne są dwie rzeczy. Pierwszą jest wiedza o roślinach i zwierzętach, znajomość trucizn i ziół leczniczych. Druga to ogień, czyli własna „kometa”. Wiedza była trudniejsza do zdobycia - wymagała wieloletniego doświadczenia. Natomiast do zrobienia komety wystarczyła litrowa puszka po konserwach, w której wybijano po bokach gwoździem liczne otworki. Zamiast rączki mocowano do puszki metrową drucianą pętlę; dzięki niej można było wymachiwać puszką jak lassem albo jak kadzielnicą w kościele.
Taki mały, przenośny piecyk mógł służyć jako stałe źródło ciepła i jako miniaturowa kuchenka. Można go było napełnić każdym dostępnym paliwem, zawsze pozostawiając na dnie nieco żaru. Energiczne machanie puszką powodowało, że otworkami wpadało powietrze, rozniecając ogień niby kowal miechem, podczas gdy siła odśrodkowa chroniła żar przed wypadnięciem. Ciągłe dokładanie paliwa zapobiegało zgaśnięciu komety, natomiast rozważny dobór materiału opałowego, a także nadawane puszce ruchy, pozwalały osiągnąć temperatury najwłaściwsze do różnych celów. Na przykład pieczenie kartofli, rzepy i ryb wymagało powolnego ognia z torfu i wilgotnych liści, a pieczenie świeżo zabitego ptaka - trzaskającego ognia z suchych gałązek i siana. Ptasie jaja, zaraz po wybraniu z gniazd, najlepiej gotowało się na ogniu z kartoflanych łętów.
Żeby ogień nie zgasł w ciągu nocy, kometę napychało się ciasno wilgotnym mchem porastającym u dołu pnie wysokich drzew. Mech żarzył się ciemno, wydzielając dym, który odstraszał węże i owady. W razie niebezpieczeństwa wystarczyło kilka ruchów, aby strzelił płomieniem. W wilgotne, śnieżne dni kometę trzeba było często napełniać suchym, żywicznym drewnem i energicznie huśtać. W dni wietrzne lub gorące i suche kometa prawie wcale nie wymagała kołysania, a żeby opóźnić spalanie, dodawało się świeżej trawy albo skrapiało paliwo wodą.
Kometa zapewniała także niezbędną ochronę przed psami i ludźmi. Nawet najbardziej zajadłe psy stawały daleko, widząc wściekle kołyszącą się puszkę, sypiącą iskrami, od których mogła im się zająć ogniem sierść. Również najodważniejszy zbir wolał nie ryzykować oparzeń twarzy lub utraty wzroku. Człowiek uzbrojony w buzującą kometę był jak forteca - można go było atakować bezkarnie tylko długimi drągami lub ciskając kamienie.
Dlatego właśnie zgaśniecie komety było sprawą niezwykle poważną. Mogło je spowodować zaspanie, niedbalstwo lub nagła ulewa. Zapałki na tym terenie stanowiły rzadkość. Były drogie i prawie nieosiągalne."