





W międzyczasie przewinęło się Welem kilkunastu kajakarzy, więc wędrówka nie zapowiadała się na nudną i samotną. Rzeczywiście, po kilku kilometrach dołączyliśmy do grupy i na różnych etapach podróży spotykaliśmy się z dużą częstotliwością. W Kurojadach zrobiliśmy sobie półgodzinny postój. W ruch poszło Kelly i wietkongi.



Wypłynęliśmy jako ostatni, by znów natrafić na siebie w Chełstach. Po przenosce i przekąsce Marsa ruszyliśmy na najciekawszy odcinek spływu - Piekiełko.

Zaczęło się ostro, kilka razy wpadliśmy na krzaki, później nurt nieco zwolnił, lecz zaczęły się kłody w poprzek nurtu, wiry i boczne odnogi prowadzące donikąd. Dogoniliśmy grupę kajakarzy i poruszaliśmy się razem z nimi, ostrzegając o wystających ostrych konarach lub podwodnych dużych głazach. Rozstaliśmy się przy Pszczółkowej Łące, gdzie pozostali na biwak z noclegiem, a my podążyliśmy na Piekiełko. Rzeczywiście było ostro: bystry nurt pchający na krzaczory bądź zwalone drzewa, liczne kamienie, o które ocierało dno kajaka. W końcu wygraliśmy tę nierówną walkę i wpłynęliśmy na spokojniejsze, malownicze wody Welu. Jeszcze póltorej godziny meandrującą rzeką i dotarliśmy do miejscowości Trzcin. Kajak zalany wodą i uwalany błotem, liśćmi i różnorodnym zielskiem, my przemoczeni, zmęczeni i szczęśliwi, że wszystko poszło zgodnie z planem. Zadzwoniliśmy do mej małżonki po transport i zaczęliśmy pakować sprzęt. Gdy nadjechał korsiak, byliśmy już gotowi. Po powrocie na działkę rozłożylismy kajak do suszenia, a sami wtrąbiliśmy zawartość myśliwskiego kociołka (oczywiście nie wszystko).


Sevylor to jednak dobry zakup: dno nienaruszone, burty bez uszczerbku. Na tej trasie laminaty rzadko wracają bez dziur i pęknięć.