Dwudniówka: Szczawnica - Przehyba - Rytro
: 22 cze 2009, 16:13
18 czerwca około 10. rano wysiedliśmy z autobusu w Szczawnicy. Pogoda niezła: pełne słońce, bezwietrznie, jakieś 25 stopni. Po doposażeniu się w najbliższym sklepie, ruszyliśmy zielonym szlakiem na Przehybę.
Już w trakcie planowania tego wypadu, wiedzieliśmy że najgorsze czeka nas na początku – różnica poziomów między Szczawnicą a Przehybą wynosi ok. 600 metrów, a szlak jest stosunkowo krótki, więc również stromy. O ile w miasteczku nie było tego tak czuć, o tyle na łąkach słońce prażyło niemiłosiernie. I niby byłem w górach, które tak uwielbiam, niby wyrwałem się z miasta, czego potrzebowałem, lecz jednak wciąż coś było nie tak. Plecak za ciężki, ścieżka za stroma, słońce za ostre, w ustach za sucho... Poziom entuzjazmu nie wyższy niż podeszwy moich butów.
Pierwszy postój zorganizowaliśmy po trzech kwadransach marszu. Śniadanie na trawie uświadomiło mi, że choć jestem na szlaku, we łbie wciąż tłuką mi się sprawy, którymi żyłem w domu. Gdzieś w okolicach drugiej bułki zrozumiałem, że tu, w górach, jest tylko moje ciało, umysł zaś został w mieście, i że taki właśnie stan rzeczy jest przyczyną tego, że wciąż coś jest nie tak.
Najedzeni, napojeni, oraz oświeceni (przynajmniej ja), ruszyliśmy dalej. Szlak wspinał się dosyć stromo i już niedługo zza pagórków wyłoniły się najpierw Tatry, a potem Trzy Korony i Sokolica, na których byliśmy podczas poprzedniego wypadu. Przyszedł wreszcie czas na łąkę, z której panorama zapierała dech.
Dalej szlak wiódł głównie przez zagajniki oraz lasy, co było zbawieniem, zważywszy na palące słońce. Według mapy przejście ze Szczawnicy na Przehybę zajmuje około 4 godzin. Nie zależało nam na rekordzie, a nawet przeciwnie: do schroniska planowaliśmy dobić około 18. Szliśmy powoli, przystając mniej więcej co godzinę. Takie tempo ma swoje zalety, bo więcej zauważasz; bardziej czujesz miejsce, w którym akurat się znalazłeś. W przerwach piliśmy piwo i tradycyjnie już próbowaliśmy sił w makrofotografii.
Po 14 zorganizowaliśmy dłuższy postój na jedzenie i drzemkę. Szlak wydawał się tak spokojny, cichy i opustoszały, że rozwaliliśmy się po prostu na ścieżce. Po półgodzinnej drzemce obudziłem się w górach. Całym sobą w górach i wreszcie poczułem się szczęśliwy. Pięć minut marszu od miejsca odpoczynku zobaczyliśmy w oddali nasz cel: schronisko na Przehybie i masz telewizyjny, który górował nad wierzchołkami drzew.
Półtorej godziny później odebraliśmy klucze do pokoju. Widok z okna był świetny. Szybki prysznic, pyszne ruskie pierogi w stołówce i znowu ruszamy na szlak. Tym razem bez plecaków, a naszym celem jest punkt widokowy i jaskinia w okolicach Wietrznych Dziur. O ile punkt znaleźliśmy naturalnie bez problemów, o tyle jaskini nie udało się nam namierzyć. Mapa w skali 1:50 000 nie jest zbyt pomocna przy lokalizowaniu obiektów poza szlakiem. Chciałem dopaść 1:25 tys., ale nikt jeszcze nie opracował takiej mapy Beskidu Sądeckiego.
Po powrocie do schroniska, rozpaliliśmy ognisko. Okazało się, że żaden z nas nie zabrał z domu kieliszka, ale daliśmy sobie radę
. Późną nocą dopijaliśmy piwo siedząc na parapecie okna w pokoju, z nogami opartymi o blaszany dach. Nie było to może zbyt bezpieczne, ale za to było bardzo odprężające.
Ranek przywitał nas deszczem, który przeszedł w mżawkę, kiedy jedliśmy śniadanie w stołówce. Gdzieś w okolicach kawy mżawka przeszła do historii, ale niebo wciąż zasnute było ołowianymi chmurami. Pożegnaliśmy się z właścicielem schroniska, nota bene bardzo sympatycznym gościem, i ruszyliśmy na szlak, który prowadził do Rytra przez Radziejową – najwyższy szczyt Beskidu Sądeckiego (1262 m n.p.m.).
Szło się dobrze, choć podświadomie pewnie obawialiśmy się deszczu. Horyzont, z racji pogody, był zamglony, ale w jakiś specyficzny sposób dodawało to majestatu pagórkom pod nami. Czułem w kościach, że podobnie jak wczoraj, nie spotkamy na szlaku nikogo.
Z Małej Radziejowej widać już było wieżę na szczycie Radziejowej. Między tymi szczytami rozciąga się przełęcz, co powoduje, że gdy patrzysz przed siebie, myślisz tylko o jednym: dlaczego, do ciężkiej cholery, tu zawsze musi być tak stromo?! Zeszliśmy na dno tej przełęczy, żeby wspiąć się na Radziejową.
Przed skrzyżowaniem szlaku z leśną drogą spotkaliśmy coś, co mnie zdumiało: nagrobek. Znicze ustawione w półkole przed metalowym krzyżem z tabliczką o treści: „Ś.P. Stanisław Baran, lat 55, odszedł w tym miejscu dn. 6. 11. 2005. Kochał góry. Stąd było mu bliżej.”. Dziwnie się poczułem, patrząc na krzyż przy szlaku. Pewnie, wojenne mogiły są dosyć częste, bo przecież w Beskidzie Sądeckim działała partyzantka, ale ten krzyż mówił o czymś zupełnie innym niż wojenne bohaterstwo. Był dowodem śmierci zwykłego człowieka, który niespełna cztery lata temu, tak jak ja teraz, po prostu poszedł w góry. I już z nich nie wrócił. Nie walczył z okupantem, zamiast karabinu i świadomości, że jest na wojnie, niósł pewnie plecak, a w duszy zachwyt nad tym pięknym miejscem. Zmarł na szlaku... Powiem wam, że dotychczas nic nie nauczyło mnie większej pokory i szacunku do gór, jak ta właśnie mogiła.
W dziwnych nastrojach ruszyliśmy dalej. Dwadzieścia minut przed szczytem Radziejowej zaczęło kropić. Pół godziny później, gdy już wdrapaliśmy się na wieżę widokową, zza chmur wyszło słońce i miało nam towarzyszyć prawie do samego Rytra. Wieża wznosi się na 20 metrów i góruje nad wierzchołkami drzew. Widok z jej platformy jest po prostu niesamowity: 360 stopni cholernie rozległej przestrzeni wokół ciebie. Trudno opisać taką panoramę; myślę, że to po prostu trzeba zobaczyć na własne oczy.
Pod wieżą zrobiliśmy postój na drugie śniadanie, a potem ruszyliśmy czerwonym szlakiem. Spotkaliśmy jedynego na szlaku, jak się miało okazać, turystę. Na Niemcowej odbiliśmy w kierunku Rytra i dzięki temu przeszliśmy przez miejsce, które Maria Kownacka opisała w „Szkole nad obłokami”. Trochę dalej nadarzyła się okazja użycia apteczki, bowiem kumpla użarł w nogę bliżej niezidentyfikowany owad. Odessaliśmy jad strzykawką, co spowodowało natychmiastową ulgę w pieczeniu i swędzeniu. Ostatecznie sprawę załatwił plaster.
Dwie godziny drogi przed Rytrem niebo znowu zasnuły deszczowe chmury i obawialiśmy się burzy, ale po godzinie wyszło słońce. Busem wróciliśmy do Nowego Sącza, a ulewa dopaść nas miała jeszcze tego samego dnia, tyle że późno w nocy, gdy opijaliśmy wyprawę w knajpie, ale to już zupełnie inna historia
WNIOSKI:
- w tygodniu turystyczne szlaki Beskidu Sądeckiego są opustoszałe. To świetne tereny i odpowiednia pora na samotne wędrówki.
- idąc wolniej, czujesz więcej.
- zakrętka Wyborowej znakomicie sprawdza się w roli awaryjnego kieliszka.
Link do galerii: http://picasaweb.google.com/braaaain/18 ... ehybaRytro#
Już w trakcie planowania tego wypadu, wiedzieliśmy że najgorsze czeka nas na początku – różnica poziomów między Szczawnicą a Przehybą wynosi ok. 600 metrów, a szlak jest stosunkowo krótki, więc również stromy. O ile w miasteczku nie było tego tak czuć, o tyle na łąkach słońce prażyło niemiłosiernie. I niby byłem w górach, które tak uwielbiam, niby wyrwałem się z miasta, czego potrzebowałem, lecz jednak wciąż coś było nie tak. Plecak za ciężki, ścieżka za stroma, słońce za ostre, w ustach za sucho... Poziom entuzjazmu nie wyższy niż podeszwy moich butów.
Pierwszy postój zorganizowaliśmy po trzech kwadransach marszu. Śniadanie na trawie uświadomiło mi, że choć jestem na szlaku, we łbie wciąż tłuką mi się sprawy, którymi żyłem w domu. Gdzieś w okolicach drugiej bułki zrozumiałem, że tu, w górach, jest tylko moje ciało, umysł zaś został w mieście, i że taki właśnie stan rzeczy jest przyczyną tego, że wciąż coś jest nie tak.
Najedzeni, napojeni, oraz oświeceni (przynajmniej ja), ruszyliśmy dalej. Szlak wspinał się dosyć stromo i już niedługo zza pagórków wyłoniły się najpierw Tatry, a potem Trzy Korony i Sokolica, na których byliśmy podczas poprzedniego wypadu. Przyszedł wreszcie czas na łąkę, z której panorama zapierała dech.
Dalej szlak wiódł głównie przez zagajniki oraz lasy, co było zbawieniem, zważywszy na palące słońce. Według mapy przejście ze Szczawnicy na Przehybę zajmuje około 4 godzin. Nie zależało nam na rekordzie, a nawet przeciwnie: do schroniska planowaliśmy dobić około 18. Szliśmy powoli, przystając mniej więcej co godzinę. Takie tempo ma swoje zalety, bo więcej zauważasz; bardziej czujesz miejsce, w którym akurat się znalazłeś. W przerwach piliśmy piwo i tradycyjnie już próbowaliśmy sił w makrofotografii.
Po 14 zorganizowaliśmy dłuższy postój na jedzenie i drzemkę. Szlak wydawał się tak spokojny, cichy i opustoszały, że rozwaliliśmy się po prostu na ścieżce. Po półgodzinnej drzemce obudziłem się w górach. Całym sobą w górach i wreszcie poczułem się szczęśliwy. Pięć minut marszu od miejsca odpoczynku zobaczyliśmy w oddali nasz cel: schronisko na Przehybie i masz telewizyjny, który górował nad wierzchołkami drzew.
Półtorej godziny później odebraliśmy klucze do pokoju. Widok z okna był świetny. Szybki prysznic, pyszne ruskie pierogi w stołówce i znowu ruszamy na szlak. Tym razem bez plecaków, a naszym celem jest punkt widokowy i jaskinia w okolicach Wietrznych Dziur. O ile punkt znaleźliśmy naturalnie bez problemów, o tyle jaskini nie udało się nam namierzyć. Mapa w skali 1:50 000 nie jest zbyt pomocna przy lokalizowaniu obiektów poza szlakiem. Chciałem dopaść 1:25 tys., ale nikt jeszcze nie opracował takiej mapy Beskidu Sądeckiego.
Po powrocie do schroniska, rozpaliliśmy ognisko. Okazało się, że żaden z nas nie zabrał z domu kieliszka, ale daliśmy sobie radę

Ranek przywitał nas deszczem, który przeszedł w mżawkę, kiedy jedliśmy śniadanie w stołówce. Gdzieś w okolicach kawy mżawka przeszła do historii, ale niebo wciąż zasnute było ołowianymi chmurami. Pożegnaliśmy się z właścicielem schroniska, nota bene bardzo sympatycznym gościem, i ruszyliśmy na szlak, który prowadził do Rytra przez Radziejową – najwyższy szczyt Beskidu Sądeckiego (1262 m n.p.m.).
Szło się dobrze, choć podświadomie pewnie obawialiśmy się deszczu. Horyzont, z racji pogody, był zamglony, ale w jakiś specyficzny sposób dodawało to majestatu pagórkom pod nami. Czułem w kościach, że podobnie jak wczoraj, nie spotkamy na szlaku nikogo.
Z Małej Radziejowej widać już było wieżę na szczycie Radziejowej. Między tymi szczytami rozciąga się przełęcz, co powoduje, że gdy patrzysz przed siebie, myślisz tylko o jednym: dlaczego, do ciężkiej cholery, tu zawsze musi być tak stromo?! Zeszliśmy na dno tej przełęczy, żeby wspiąć się na Radziejową.
Przed skrzyżowaniem szlaku z leśną drogą spotkaliśmy coś, co mnie zdumiało: nagrobek. Znicze ustawione w półkole przed metalowym krzyżem z tabliczką o treści: „Ś.P. Stanisław Baran, lat 55, odszedł w tym miejscu dn. 6. 11. 2005. Kochał góry. Stąd było mu bliżej.”. Dziwnie się poczułem, patrząc na krzyż przy szlaku. Pewnie, wojenne mogiły są dosyć częste, bo przecież w Beskidzie Sądeckim działała partyzantka, ale ten krzyż mówił o czymś zupełnie innym niż wojenne bohaterstwo. Był dowodem śmierci zwykłego człowieka, który niespełna cztery lata temu, tak jak ja teraz, po prostu poszedł w góry. I już z nich nie wrócił. Nie walczył z okupantem, zamiast karabinu i świadomości, że jest na wojnie, niósł pewnie plecak, a w duszy zachwyt nad tym pięknym miejscem. Zmarł na szlaku... Powiem wam, że dotychczas nic nie nauczyło mnie większej pokory i szacunku do gór, jak ta właśnie mogiła.
W dziwnych nastrojach ruszyliśmy dalej. Dwadzieścia minut przed szczytem Radziejowej zaczęło kropić. Pół godziny później, gdy już wdrapaliśmy się na wieżę widokową, zza chmur wyszło słońce i miało nam towarzyszyć prawie do samego Rytra. Wieża wznosi się na 20 metrów i góruje nad wierzchołkami drzew. Widok z jej platformy jest po prostu niesamowity: 360 stopni cholernie rozległej przestrzeni wokół ciebie. Trudno opisać taką panoramę; myślę, że to po prostu trzeba zobaczyć na własne oczy.
Pod wieżą zrobiliśmy postój na drugie śniadanie, a potem ruszyliśmy czerwonym szlakiem. Spotkaliśmy jedynego na szlaku, jak się miało okazać, turystę. Na Niemcowej odbiliśmy w kierunku Rytra i dzięki temu przeszliśmy przez miejsce, które Maria Kownacka opisała w „Szkole nad obłokami”. Trochę dalej nadarzyła się okazja użycia apteczki, bowiem kumpla użarł w nogę bliżej niezidentyfikowany owad. Odessaliśmy jad strzykawką, co spowodowało natychmiastową ulgę w pieczeniu i swędzeniu. Ostatecznie sprawę załatwił plaster.
Dwie godziny drogi przed Rytrem niebo znowu zasnuły deszczowe chmury i obawialiśmy się burzy, ale po godzinie wyszło słońce. Busem wróciliśmy do Nowego Sącza, a ulewa dopaść nas miała jeszcze tego samego dnia, tyle że późno w nocy, gdy opijaliśmy wyprawę w knajpie, ale to już zupełnie inna historia

WNIOSKI:
- w tygodniu turystyczne szlaki Beskidu Sądeckiego są opustoszałe. To świetne tereny i odpowiednia pora na samotne wędrówki.
- idąc wolniej, czujesz więcej.
- zakrętka Wyborowej znakomicie sprawdza się w roli awaryjnego kieliszka.
Link do galerii: http://picasaweb.google.com/braaaain/18 ... ehybaRytro#