Dobra, pisze to drugi raz bo bateria w lapie mi padła. Mam mało czasu więc wybaczcie mi niedopatrzenia w ortografii.
Węgry, rok 2006. byłem gdzies 6 kilometrów na zachód od miasta Debrecen(czy cos w tym stylu). Od pastuchów i "wszedołazów" spotkanych rankiem tego dnia zasłyszłame dwie historie, niby się rózniące ale wydaje mi się, że mówili o tym samym.Chodziło o odkopane ze sterty liści pól roku wczesniej zwłoki młodego meżczyzny, sponiewierane przez "coś". Normalny człowiek zastanawiałby się nad czym czy nie wrócic do miasta, ja pomyslałem: " dlaczego wszyscy znikneli po posiłku, i czy aby napewno jestem tu mile widziany". Z lekką nutką kpiny ale i tez pokory mieszanej ze strachem przez 4 godziny do zmierzchu budowałem szałaś(tak długo, ale był to pancerny szałas), ze znalezisk w pomieniu kilometra. Przed zmrokiem zasłyszałem trzaski piorunów, no więc myslę sobie - już wiem dlaczego pouciekali do osad. Poprawiłem dach i zajołem się ogniskiem w szałasie(mogłem je zrobił bo był wysoki, dwu wierzchołkowy a ponad to miał szczelny dach(nic bardziej mylnego). Dwie godziny po zmroku się zaczeło, zgasł mi ogień przez niedopatrzenie i przysypianie spowodowane goraczka. Luneło tak mocno, że musiałem w deszczu improwizowac po ciemku, innaczej równie dobrze mogłem się nie męczyć z szałasem.
Pracuje ciężko, leje się z nieba jak z wodospadu, dach prawie skączony gdy słysze pomrók niedzźwiedzia. W odległości niespełna dwóch metrów za moimi plecami(prawie w gacie narobiłem, wiedząc, że gdy się obruce będzie za późno). Jedno przyszło mi do głowy - Kochałem Cie życie. Na poważnie jednak, w szczycie napływu adrenaliny wyrwałem kłode z szałasu, wskoczyłem do niego łamiąc druga i gdy chwyciłem improwizowana siekierę by uderzyć w cos co rzuciło się za mną. K**wa, ja nie żartuje panowie i powiem tyle, że wolałem się nie odwarzac o tym pisac ale chce przeczytać to co mi napiszecie po tym poście. Po obruceniu się zobaczyłem pół raza wiekszy łeb wilka od tych które spotykałem, bez jednego ślepia i z niesamowicie krzywymi kłami. Drugi raz już zwieracz nie wytrzymał, posrałem, porzygałem i posikałem się ze strachu gdy ten skurwesyn sprawnie wyrwał belke z szałasu. Zdąrzyłem zadać dwa ciosy, bryzgneła kręw, usłyszałem jękot jakby zarzynanego prosiaka, walniecie w kolejną belke po czym ciszę. Lało ale ja słyszałem ciszę, przerazony do białości, puściłem siekierę, wpadłem w trans w którym nie wierzyłem, czy do końca żyję i czy "on, ona, ono" jest w pobliżu czy się oddalił. Szybko pomyslałem, że prawdopodobnie prawie zabiłem jakiegos pastucha, który robił sobie jaja z kolegami kolejnego "turysty" za jakiego mnie wzieli. Pozbierałem się szybko, plecak na plecy, wyskakuje z namiotu, rozglądam do okoła, leje dalej ale ani sladu obecności kogokolwiek w pobliżu, widze strugę krwi rozmazywana przez deszcz. Nie szukałem zródła, biegłem do rana w przeciwną stronę, tak szybko, że rankiem już nie miałem sił zagotowac wody.
dwa dni póxniej znów spotkałem pastuchów, na mój widok niemal nie pomdleli. Nie wierzyli w to, że jeszcze jestem w tych lasach, i w to, że moge wciąż oddychac bo mój wygląd na to nie wskazywał. Przez tydzień opiekowała się mną węgierska gospodyni domowa mieszkająca - 17 kilometrów od miejsca w którym pierwszy raz spotkałem pasterzy.
Tyle. Rzekne na koniec, że naprawde nie żartuje

, ale następnym razem udawając sie w te rejony, wezmę swoją kuszę.
pozdrawiam smiałków.