No i po akcji. Zrealizowałem całe 1/3 zamierzeń i w sobotę byłem już w domu.
Ponieważ wędrowałem sam, zaczęło się z lekkim poślizgiem bo nie miałem nacisku na punktualność. W późniejszej perspektywie zemściło się to na mnie srodze bo 2 godziny opóźnienia rano przełożyły się na komfort nocowania.
Z domu trasa wiodła najpierw do żłobka, coby zostawić malucha a później pod Wolbrom. Wysadzony wśród pól, wędrowałem sobie wolniutko słuchając śpiewu skowronków i zbierając nylonowe sznurki używane do wiązania worków. Gdzieniegdzie trwały prace polowe i skowronki były zagłuszane terkotaniem traktorów.
Przy cmentarzu z I W.Ś. pozyskałem pierwsze artefakty - butelkę 0,3 po soku Cappy i 0,5 po czystej. Od tej pory wędrówka zaczęła przypominać "Piknik na skraju drogi" Strugackich. Tylko mutantów było mniej.
Dawne koryto Białej Przemszy było suche jak pieprz, ale im bliżej Centary, tym bardziej jego szerokość i głębokość wzrastała. Standardowo wypełniały go przeróżne śmieci.
Trafiłem nawet na opakowaną w worek jutowy i reklamówkę, skórę z sarny.
Na właściwą Białą Przemszę (Centarę), natknąłem się dopiero przy kolei szerokotorowej LHS. Niedaleko mostu znajdowały się spalone ruiny, które postanowiłem spenetrować (artefakty). Okazało się, że jest to młyn.
Zabezpieczyłem kłębek aluminiowego drutu z obtopioną izolacją i byczego gwoździa (do ewentualnego krzesania). W jednej części podwórza znajdowała się komórka postawiona z bardziej współczesnych materiałów.
Na wstępie rzuciły mi się w oczy te butelki:
Ich zawartość wstępnie oszacowałem na podstawie porzuconego opakowania:

Nos mnie również nie okłamał. Jakiś wewnętrzny głos krzyczał: "Uważaj! Uważaj! W tym mogą być promile!"

Zdecydowałem się jednak nie spożywać.
Natchniony znaleziskiem przepatrzyłem resztę komórki. Na parapecie obok 2zł z '87r leżały wilgotne zapałki. Zabrałem je do siateczkowej kieszeni plecaka wraz ze znalezionym na zagruzowanej podłodze ogarkiem świecy i puszką po paście do butów wypełnioną zebranym węglem drzewnym.
Wędrując dalej, zbierałem w celach konsumpcyjnych młode liście pokrzywy i rzeżuchy gorzkiej. Pełna garść "sałatki" wędrowała do dzioba i tak w kółko do samych Golczowic.

Niestety wegetacja jeszcze nie ruszyła pełną parą więc menu było ograniczone. Korzenie odpuściłem sobie na wstępie ze względu na deficyt czasu. Żeby dostać się w rejon planowanego noclegu musiałem przejść przez most w Golczowicach.
Czas naglił i Słońce chyliło się ku zachodowi, a ja cały czas napierałem przez monokulturę sosnową, rosnącą na piachach. Pojawił się ból głowy, co w moim przypadku zwiastuje początek odwodnienia. Dzięki GPS-owi i przerzuconej do niego z geoportalu mapie, znalazłem grajdołek wśród niewielkiego pasa brzóz i dębów. Zdecydowałem, że nie będę palił ogniska bo niedaleko przebiegała szosa, no i przede wszystkim ten cholerny las iglasty pod bokiem. Zainstalowałem naczynia do pozyskiwania soku brzozowego i przygotowałem legowisko z liści dębowych.
Przezornie przygotowałem jednak miejsce ogniskowe z gotowym do odpalenia stosem (miałem awaryjnie puchę z pakietem przetrwania) i zebrałem sporo opału, żeby w razie kłopotów nie szwędać się bez światła po lesie. Wypiłem to co zebrało się w pojemnikach z kilkoma rozgniecionymi listkami mięty wodnej (jakoś mniej mdły wtedy sok się wydaje). Pojemniki oczywiście nastawiłem ponownie.
Wyjąłem telefon, żeby dać cynk żonie gdzie przebywam i zonk - bateria prawie rozładowana. Nie zabrałem etui, tylko wrzuciłem go do kieszeni i dociśnięty cały czas odpalał wyświetlacz. Do tego kichowata sieć z równie kichowatym zasięgiem (dużo energii tel. traci na dogadywanie się z przekaźnikami) i moja skleroza bo przecież mogłem wyłączyć!

Żona dostała info gdzie jestem i że wyłączam komórkę ze względu na baterię.
Czas spać. Walnąłem się na liście i przykryłem celtą. Okazuje się, że może zabezpiecza od deszczu ale zimno przewodzi doskonale. Od strony gleby luksusik od celty - Syberia.
Wytrzymałem od 18 do 20-tej. Zaczęły się dreszcze. Ok. Przestaje być różowo. Zdecydowałem się, że nie naruszam puchy survivalowej z zapalniczką w środku ale próbuję rozpalić znalezionymi zapałkami. W stosie była już rozpałka z suchych pędów wierzbówki kiprzycy. Przytrzymałem główkę, żeby się nie roztarła i pociągnąłem po drasce - jest! Podeschły w trakcie marszu. Ogień paliłem przez godzinę. Ruch na pobliskiej drodze był spory i obawiałem się, że ktoś się w końcu zainteresuje. Albo miejscowi, albo miejscowi leśnicy.
Na dnie dołka wytworzył się żar. Zasypałem go cienką warstwą piasku, przyrzuciłem liśćmi dębowymi i zaległem na tym przykryty celtą. 1,5 godziny snu i zaczyna się obracanie z krótkimi drzemkami. Jedna strona grzeje, druga marznie do momentu delirki. I tak do północy gdy ciepło spod liści było już znikome. Kolejne ognisko i ciut więcej, żaru. Tym razem zaliczyłem 2 godziny snu i 2 obracania z drzemkami i przypalony półdupek.

O 5-tej rano zastanowiłem się co robić dalej. Głównie chodziło mi o stan baterii w telefonie, bo idąc samemu był to mój spadochron zapasowy. Musiałaby wytrzymać 36 godzin lub tylko kolejną nockę.
Założyłem, że jednak nie wytrzyma. Zatarłem ślady obozowania, spakowałem się i poczłapałem w kierunku na Klucze. Włączyłem telefon i mimo informacji o rozładowanej baterii wybrałem numer. Zdążyłem rzucić żonie hasło "PE1" i komórka się wyłączyła.
"PE1" - to był jeden z umownych "punktów ewakuacyjnych" jakie dodałem w GPS-ie małżowiny. W razie problemów miała podjechać i mnie stamtąd zgarnąć.
Po godzinie z hakiem byłem na miejscu. Jeszcze godzinka i jechałem sobie samochodem obok rozgadanego smyka, który zdziwił się niepomiernie jak gdzieś w środku lasu do "brumbruma" dosiadł się jego zwariowany staruszek.
Od razu wytykam babole jakie popełniłem w ciągu 23km wędrówki:
- nie zostawiłem sobie marginesu czasu na szukanie i przygotowanie noclegu,
- doprowadziłem się do początku odwodnienia,
- doprowadziłem się do początku hipotermii,
- rozpaliłem ogień gdy wkoło było sucho (bezp. ppoż.)
- nie wyłączyłem komórki co spowodowało jej rozładowanie (no i mogłem zabrać solida a nie "smartfona" z LG)
Inne migawki:
