Wróciliśmy tydzień temu - wypadałoby się zameldować i ... nieco podsumować wypad.
Całościową reckę nakreślę jak się ogarnę, tutaj jednak słów kilka na temat tych przeklętych rowerów (Agent już też je znienawidził <3)
Po pierwsze nie musieliśmy w sumie nic brać. W wypożyczalni mieli wszystko co dusza zapragnie i jeszcze się zdziwili, że ze swoim sprzętem przyjechaliśmy

Ze sprzętu w końcu wzięliśmy z chaty:
- jakiś badziewiasty zestaw naprawczy z Ali, w którego skład wchodziła pompka, zestaw naprawczy (jakaś łata i klej), dwie łyżki i multitool
- multitooli w końcu mamy w liczbie 3 sztuk bośmy się skichali, że nie przyjdzie pocztą i mamy teraz 3 zbiorowiska kluczy - zupełnie niepotrzebne

oddam komukolwiek
- latarki i trzymadełka do rzeczonych na ramę
- kamizelki odblaskowe
- licznik rowerowy
- "pająk" sztuk 1 oraz taśmy w rodzaju tych, co pokazywał Marshall (2 szt)
- sakwy rowerowe (2 szt. dla Agenta)
Co się przydało? Ano NIC prócz "pająka" no i sakw oczywiście. Lampki (przód, tył) były na wyposażeniu rowerów, dętki przetrwały, łańcuchy się nie pozrywały. Siodełko regulowałam raz. Ja miałam na bagażniku plecak przytroczony "pająkiem" o wadze od 8,5 kg do (przypuszczam) jakiś 11kg. Agent miał sakwy + plecak = waga jakieś 13-15kg. W pierwszych dniach nawet nie byliśmy blisko szacunkowego czasu "od do" jaki pokazywała google map

Pod koniec już się trochę wyrobiliśmy.
Jeśli chodzi o dystanse to najbliższy rzeczywistości był Hycek. Zrobiliśmy 300km przez 10 dni. Czy to dużo czy mało - nie wiem. Już pierwszego dnia musieliśmy przerobić trasę, bo w jej pierwotnym kształcie CHYBA nie dalibyśmy rady, więc stwierdziliśmy, że na ma co się męczyć i te 20-40km dziennie to na luzie zrobimy. A o luz właśnie chodziło.
xenomorph pisze:Nikt Ci nie powiedział najważniejszego.
Nie możesz i nie będziesz w stanie jechać od razu pożyczonym rowerem.
Przede wszystkim musisz sobie go kilka razy pożyczyć przed tym wypadem,
aby go poznać i przyzwyczaić się do niego, a także, co najważniejsze przyzwyczaić
swoje nadgarstki i cztery litery, a także pachwinę. Inaczej z imprezy mogą być nici.
Zwyczajnie nie wsiądziesz drugiego dnia na rower, jeśli z grubej rury chcesz na dzień
dobry zrobić 30-50km.
Od razu to dementuję. Pierwszego dnia zrobiliśmy jakieś 50 czy 60km (przez zupełny przypadek i po wielu przekleństwach, ale po prostu nie mieliśmy wyjścia...) i mnie osobiście nie tyłek, ale uda bolały tak, że masakra. Drugiego dnia 30km, trzeciego też ok 30km, czwartego i piątego nie jeździliśmy w ogóle

szóstego nie odczuwałam jakiś super ogromnych problemów, więc DA SIĘ! Ja osobiście nie miałam nawet zakwasów (Agent miał), za to cierpiałam "w trakcie" jazdy (a Agent nie

). niezależnie od dnia pedałowania.
Wnioski:
- jestem z nas dumna żeśmy wyszli ze strefy komfortu i daliśmy radę
- jazda nawet po najrówniejszym i najbardziej płaskim terenie to katorga gdy słońce jest w zenicie a w ogół ani jednego drzewa (85% dni jazdy)
- wyszło moje nadmorskie łazikowanie tj. bez większych przewyższeń, sądzę że górołazy miałyby mniejszą udrękę bo też i pracują innymi mięśniami
- każdy musi sobie znaleźć własny sposób jechania (ja pedałowałam na najniższych biegach, Agent dostojnie i powoli na najwyższych)
- po 100 latach niejeżdżenia i przy wielkiej nienawiści do rowerów można spędzić miły 2-tygodniowy urlop "w siodle"
