
Opowieści wiatru
Chmury układały się w długie ,ciemne pasma ,poprzetykane między sobą ,jasną ,złotawą poświatą zachodzącego słońca. Zapowiedź złej pogody. Ciężkie ,obwisłe kontury postrzępionych obłoków ,gnane przez jesienny wiatr, poczęły rozlewać się leniwie dokoła, zasnuwając niebo aż po horyzont.
Słońce tracąc swą moc, ostatnimi promieniami, przebijało się przez wolne od zasłony chmur przestrzenie. Na moment jednak, gdyż niecierpliwy wiatr ,gasił te przebłyski ,nasuwając w to miejsce następną partię, ciemnych jak ołów chmur. Nadciągał chłodny, deszczowy front.
Nad rozległym, sosnowym lasem, pojawiły się sylwetki wielkich i czarnych jak węgiel ptaków. Kruki, wirtuozi podniebnych akrobacji, nie bacząc na silny wiatr, wyleciały na ostatni tego dnia, lot patrolowy. Balansują w powietrzu, starając się wykorzystać ciepłe prądy powietrza. Tracąc wysokość ,co któryś z ptaków, odwraca się pod wiatr i bijąc miarowo skrzydłami, wzbija się wyżej.Za moment wykonuje nagły zwrot i z rozpostartymi szeroko skrzydłami, pędzi przed siebie, pchany wiatrem. Siłą rozpędu, podbija swą sylwetkę do góry, na sekundę jakby zastyga w powietrzu i ze zwiniętymi skrzydłami spada na drugiego ptaka, pozorując atak. Czasem obydwa ptaki, spadają kilka metrów w dół, we wzajemnej zabawie, składając i rozpościerając skrzydła. Podniebna gonitwa trwa nieprzerwanie, do momentu, aż któraś z par, odłączy się od stada i odleci na dalszą odległość. Ptaki te, zdają się bawić lotem, w przestworzach są w swoim żywiole a latanie, wyraźnie sprawia im przyjemność. Jeden z ptaków zauważył coś na ziemi i krążąc, począł pikować w dół. Gdy wylądował, rozejrzał się wkoło ostrożnie, poruszył skrzydłami i bujając się na boki, ruszył w kierunku upatrzonego celu.
Automatycznie, obok wylądował drugi ptak. Popatrzały na siebie badawczo, po czym jeden z kruków nadął szyję i kiwając głową w dół i w górę, zaczął krakać, w sobie tylko znanym języku. Zniżył przy tym skrzydła tak, że lotkami dotykał niewielkich, rzepakowych liści, którymi porośnięte było całe pole.
Uwagę ptaka, przykuła gruda obornika. Rozrzucony i zaorany tuż po żniwach, sterczał gdzieniegdzie między młodym rzepakiem. Ptak podszedł do niej i ostrożnie, zaczął dziobem rozgarniać gęstą mierzwę, w nadziei znalezienia tam czegoś strawnego dla siebie. Kruk nie jest wybredny. Chwycił kawałek nie zjedzonej przez zwierzęta kukurydzy i machając skrzydłami , odskoczył kilka metrów w bok. Drugi ptak ,zajął jego miejsce, co chwila rozglądając się dokoła. Parę silnych uderzeń dzioba i kilka żółtych, miękkich ziaren kukurydzy. To wszystko co udaje się wydobyć z niewielkiej grudy.
Pojedynczym krakaniem, jeden z ptaków dał sygnał do odlotu. Lecą nisko nad polem, powoli zwiększając wysokość. Kierują się w stronę lasu. Na granicy pola, ptaki odnajdują cieplejszy prąd powietrza.
Zataczając kręgi, szybko odzyskują wysokość. Wiatr niesie je tam gdzie chcą. Znikają, za zasłoną drzew. Z ciemnej kurtyny nieba, zaczął kropić deszcz.
Na suchej, piaszczystej drodze, oddzielającej pola, spadające krople znaczyły wyraźny, powiększający się z każdą sekundą rysunek. Piach stawał się, coraz to bardziej mokry i ciemny. Sąsiadujące z drogą kukurydziane pole, zdawało się szumieć, niczym wzburzone morze, tym mocniej im silniej padało...
Na skraju, zwartej ściany kukurydzy, tuż przy miedzy, porośniętej rzadką trawą, pojawiła się sarna. Płowa, jeszcze letnia suknia, odbijała się wyraźnie od zielonych liści i przebarwionych czerwienią, kukurydzianych badyli. Zwierzę wietrzyło chwilę, po czym spokojnie zaczęło gryźć trawę. Mokra sierść, przyległa do ciała, tworząc podłużne zlepki, wzdłuż których spływała woda. Piach przylepiał się do raciczek, a każdy krok odsłaniał suchy, jaśniejszy trop. Trop, który pod wpływem deszczu, stawał się coraz mniej widoczny.
Nagle, sarna uniosła wyżej głowę, zaniepokojona czymś przestała przeżuwać. Uważnie przyglądała się, zwężającej w oddali drodze. Stała tak, wpatrzona jak posąg, woda spływała po głowie, wzdłuż oczu, niczym łzy, łzy deszczu… Cicho, bez pośpiechu, znikła w gęstwinie uprawy. Ślad za nią, znaczyły poruszające się nieznacznie wierzchołki roślin.
Na tle niesionego wiatrem deszczu ,pojawiła się sylwetka idącego człowieka. Szedł szybko, ubrany w płaszcz przeciwdeszczowy, z głową schowaną w kaptur. Maskujące barwy ubrania nie rzucały się w oczy, ale okryty czerwonym ortalionem plecak widoczny był z daleka. Lało coraz mocniej. Deszcz spływał po krawędziach kaptura, po rękawach i nieosłoniętych dłoniach, na których dał się poczuć dotkliwy chłód.
Mokre spodnie, stały się ciężkie i nieprzyjemnie zimne. Równie ciężkie, były oblepione błotem buty.
Rozjeżdżona przez rolnicze maszyny, polna droga nabierała wody w koleinach kół. Mężczyzna szedł pośrodku, omijając czasem co większą kałużę. Podniósł wzrok w stronę pobliskiej wsi, zaklął cicho i przeskoczył z impetem niewielką, ciemną jak niebo plamę wody.
Za kukurydzianym polem kończyła się piaszczysta, niewygodna droga, którą zastąpiła już twarda ale w równym stopniu dziurawa „asfaltówka”. Znajome sylwetki, wysokich i nie ogławianych wierzb, szumiały donośnie, miotane przez silny wiatr. Gubiły liście. Po prawej stronie drogi, stał niski, długi budynek z ceglanym, wysokim na kilka metrów kominem. Nie aktywny od lat, stworzył idealne miejsce pod bocianie gniazdo. Ogromne gniazdo, powiększane co roku przez parę klekotów, doczekało się ponad metrowej wysokości. Puste o tej porze roku. Nawet mieszkające w nim wróble w taki deszcz, schroniły się w suchszy kąt.
Niewielka wieś, której większą część stanowiły stare budynki inwentarskie byłego PGR-u i ogrodzona betonowym płotem ferma drobiu, rozmieszczona była wzdłuż drogi. Po lewej i prawej stronie w niewielkich odstępach od siebie, stały mieszkalne, jednorodzinne domy. Niektóre tworzyły rząd długich, podzielonych baraków, przetasowanych niewielkimi piętrowymi blokami. Za budynkami rozciągała się długa linia, ogródków uprawnych i niewielkich sadów. Całość opasana była rozległymi polami i ugorami, oraz ciemnozieloną linią lasu.
Przechodząc przez lipową aleję, zatrzymał się, wyjął spod płaszcza niewielką, czarną lornetkę i ostrożnie, aby nie zamoczyć szkieł, spojrzał na stojącą kilkanaście metrów dalej, starą i grubą topolę. Wodził chwilę wzrokiem, szukając w plątaninie liści znajomej sylwetki. Jest! Wysoko, pod obwisłym, suchym strzępem starej gałęzi, siedzi sowa. Puszczyk. Pięknie wybarwiony o rudawym upierzeniu, zdaje się drzemać.
Deszcz go nie dosięga, gałąź usychając stworzyła coś na wzór daszku, parasolki… Ponad wszystkimi budynkami, z dala od gwarnych dróg, znalazł sobie ciche i bezpieczne lokum. Siedzi spokojnie, cierpliwie wyczekując nocy, wiatr głaszcze mu pióra a szumiące w koronie drzewa liście, migoczą wesoło nie gotowe opaść jeszcze na ziemię.
A więc jesteś, ciągle na tym samym miejscu, niczym strażnik tej sędziwej topoli…-myślał w duchu, chowając szkła pod płaszcz. Ucieszył się z widoku ptaka, gdyż jakiś czas puszczyk nie pokazywał się w tym miejscu. Być może, nie był to nawet ten sam osobnik, którego zwykle widywał. Raz siedziały tam dwie sowy, jedna obok drugiej, obie rudawo ubarwione. Możliwe, że tak wygodne dla tych ptaków miejsce, długo nie pozostaje bez opieki…Rozmyślając , przeszedł przez pustą wieś, nie napotykając nikogo po drodze. Ogromny, rozłożysty krzak róży, wił się na ogrodzeniu, oplatając sobą cały płot. Wolna od jej uścisku była tylko bramka wejściowa. Róża pięła się nad nią łukiem, wspierana przez metalową podporę. Delikatnie szturchnął poplątaną konstrukcją. Obfity prysznic spadł na ziemię. Zwykle, przechodzący pod nią ludzie, trzaskali zamkiem furtki, strząsając całą obwisłą wodę na siebie. Z uchylonego okna, doleciał go przyjemny zapach gotowanego obiadu. Plecak oparł o schody w korytarzu i śpiesznym krokiem skierował się w stronę pralni. Stojący w rogu piec centralnego ogrzewania, dawał miłe ciepło przemarzniętemu ciału. Mokre ubranie, kapało wisząc na naprężonym sznurku. Dorzucił drwa do pieca. Ogień huczał przyjemnie, rzucając pomarańczowe światło na przeciwległą ścianę.
Zakładając suchy, wełniany sweter, wszedł milcząco do kuchni. Matka nalewała parującą zupę do pokaźnego talerza.
-Dłużej było siedzieć w tym lesie! –podniosła głos, stawiając talerz na stole. –Trąbią od wczoraj, że będzie padać, to po kiego diabła siedzisz tam cały dzień? Głupota nie zna granic. Telefon zostawiłeś i idziesz w las, Sławek dzwonił dwa razy –urwała.
- I co? –zapytał, przełykając łapczywie gorącą strawę.
-Nic, powiedziałam mu, że zadzwonisz do niego wieczorem. A co mógł chcieć? Pewnie umówić się w niedzielę na ryby.
Głos nieco jej zelżał. Wiedział, że nie lubiła, gdy spędzał całe dnie poza domem. Zwykle zabierał ze sobą jakąś porcję kanapek i termos herbaty. Tym razem nie wziął nic do jedzenia, więc po tych kilku godzinach spędzonych w lesie, poczciwa grochówka smakowała jak boska ambrozja. Tam jednak nie czuł głodu, czas upływał w szybkim tempie, a wszystkie doczesne problemy i sprawy, rozpływały się w powietrzu.
-Ojciec w garażu? –zapytał, odwracając głowę do okna, przez które widać było podwórze i garażową bramę.
-Tak, spawa jakąś rurę wydechową, przywiózł dzisiaj z Damienia. Sto osiemdziesiąt złotych, kawałek żelastwa. Mówi, że konieczna, bo inaczej przeglądu nie przejdzie.
-Ano, nie nowy samochód. Dobrze, że sam potrafi sobie naprawić. –dodał, skupiając się na jedzeniu.
-Jak bym miała jeszcze na mechaników wydawać, to całkiem trzeba by było przesiąść się na rower. –z założonymi do tyłu rękoma, stała przy oknie, wpatrzona w padający deszcz. –Ale leje, zaraz ulica zamieni się w rzekę. Widziałeś dzisiaj, chociaż jakieś grzyby w tym lesie? Podobno pokazują się podgrzybki, Bobrowska mówiła, że nazbierała koszyk w tym grubym, modrzewiowym pod Biesławiem. –mówiąc, wskazała palcem kierunek lasu.
-Jak wracałem, to znalazłem kilka sztuk, ale wszystkie takie wyrośnięte, pewnie robaczywe. Nie ma grzybów, za sucho, może teraz po tych deszczach. –odpowiedział, wkładając pusty talerz do zlewu.
-A tam nie ma, tyś nie pod nogi patrzył, tylko po drzewach, za ptakami. –spojrzała na niego z lekkim uśmiechem. –Wiesz, dzisiaj na płocie znowu siedział ten szary ptaszek z rudą plamą na szyi.
-Rudzik.
-Może, ale nie bał się zbytnio. Dziwne bo jesień w pełni, a on śpiewał jakby wiosnę poczuł.
-Często tak jest, gdy mają odlatywać, są tak podniecone, że na powrót zaczynają śpiewać. Nie wiadomo, czy w ogóle będzie miał chęć gdzieś lecieć. Teraz masa ptaków zimuje u nas. Zima bardziej przypomina jesień, ostatnio nawet porządnego śniegu nie było, pamiętasz? –nalał gorącej herbaty do przezroczystego kubka i usiadł przy stole.
-Lepiej śniegu nie wołaj, po co komu, przyjdzie na kilka dni i tylko chlapy narobi. Ja tam za nim nie tęsknię. –podeszła do zlewu, z zamiarem umycia naczyń. Dwie szklanki i jeden talerz, niewiele tego, ale jakoś drażnił ją widok brudnej zastawy. Wycierając ręce w białą ściereczkę, spojrzała na niewielką szafkę, wiszącą nad zmywakiem. Tam trafiała cała korespondencja i rachunki.
-List do ciebie. –podała kopertę – Od tej firmy, co kiedyś brałeś pożyczkę. Pewnie znowu namawiają, na jakiś super tani kredyt, hi, hi. – uśmiechnęła się cicho, odpalając papierosa.
Dusząca woń tytoniu, rozniosła się w powietrzu. Spojrzał na adres: „Seweryn Kornacki, Grotnica 7”.Zgadza się. Nawet nie otwierając koperty, cisnął nią w kosz. „Żadnych kredytów” –pomyślał podirytowany.