Tak pod rozwagę , dużo nie brakowało a chłop chodząc po znanym lesie o mało w nim nie został . Nawet jeśli trochę go poniosło z czasem "pływania", to i tak mało brakowało. Poza rozwagą nie da się chyba na taką okoliczność przygotować. Ciekawe jak oceniacie tą sytuację :
" ... Jest godzina 4.30 rano. Od zaparkowanego samochodu do czatowni mam okolo 45 minut marszu po polach, potem po bagnie i trzcinowisku. Są minus 2 stopnie celsjusza. Marcowe noce są idealne, aby wykonać świetne zdjęcie parującego oddechu krzyczących żurawi zanim odlecą na żerowiska po wschodzie słońca. Jestem ubrany w bardzo grubą kurtkę zimową, potrójną warstwę spodni. Na to wszystko zakładam spodniobuty. Wiem, że w czatowni będę siedział po pas w wodzie przez kilka godzin. Plecak ze sprzętem, statyw, krzesełko (trójnóg) i ruszam….
Docieram na miejsce w wyznaczonym czasie. Jest jeszcze ciemno. Dojście do czatowni jest zasłonięte trzcinami więc w odległości 20 metrów ode mnie słyszę wspaniały klangor żurawi, które nie widzą mnie wślizgującego się do czatowni. Rozkładam sprzęt. Woda po kolana. Krzesełko zapada się dodatkowo więc siedzisko mam na wysokości lustra wody. Siadam. Zaczynam fotografować. Żurawie są 10 metrów ode mnie. Prawie czuję ich oddechy. Zbliża się wschód. Wszystko jest tak, jak sobie wymarzyłem. Do czasu…
Żuraw
Żuraw
Słońce prawie wstało. Żurawie zaczynają odlatywać na żerowiska na pobliskie pola. Robi się pusto. Szaro. Zbieram się. Składam sprzęt – zapięty do obiektywu 800mm aparat Nikon Z8 trafia do plecaka, który mieści całość bez odpinania body. Poprawiam trzciny w czatowni. Ruszam z powrotem. Wybieram jednak inną drogę. Wzdłuż kanału.
Znacie to uczucie, które przychodzi do Was zawsze po jakimś czasie: dlaczego wybrałeś tę drogę lub dlaczego akurat wtedy postąpiłeś tak, a nie inaczej… teraz też o tym myślę. Każdego dnia od 9 marca myślę o tym, czemu nie wracałem normalną, znaną mi ścieżką. Cóż.
Idę wzdłuż kanału. Jaśnieje, ale ciężki chmury nadal wiszą nd głowa. Temperatura nadal kilka stopni poniżej zera. Kanał ma ok. 2,5-3 metry szerokości. Znam go dobrze. Bytuje tutaj zimorodek. Fotografowałem go wiele razy. Stan wody bardzo wysoki. Nigdy nie widziałem tak wezbranego odcinka w tym miejscu. Cały ekwipunek mam na sobie. Z szarości tafli wody wynurza się pień przerzucony przez kogoś lub zniesiony prądem kanału ode wsi. Podchodzę do brzegu kanału i całkowicie nieintencjonalnie badam możliwość przejścia na drugą stronę po pniu. Może znalazłbym tam fajne miejsca do lepszego zdjęcia np. wodnika, którego słyszałem idąc do czatowni. Nie planowałem tego. Wracałem do samochodu. Jednak zrobiłem rzecz, która w kilka sekund stała się moją “refleksją” nad życiem. Życiem, którego w ciągu następnej godziny o mało nie straciłem…
WYPADEK
Zrobiłem wykrok i oparłem nogę wystawną na pniu. Całkowicie nieświadomie, cały ciężar ciała znalazł się w jednej chwili na pniu. Trudno ocenić to w sekundach czy milisekundach, ale natychmiast po usłyszeniu głuchego trzasku znalazłem się w wodzie po szyję. Pień załamał się pod moim ciężarem. Natychmiast zanurzyłem się w wodzie o temperaturze 3-4 stopni.
Woda zalała mnie całkowicie. Natychmiast też na wysokości piersi znalazła drogę do spodniobutów… tutaj nie muszę nikomu, kto używa spodniobutów wyjaśniać, jak niebezpieczne jest ich zalanie. W ciągu kilku sekund moja normalna waga wzrosła dwukrotnie. W momencie wpadnięcia do wody puściłem statyw, który niosłem na ramieniu, aby złapać się czegokolwiek, co utrzyma mnie na wodzie. Pomimo mojego 182 cm wzrostu nie łapałem gruntu. Zanurzyłem się. Cały czas byłem zwrócony plecami do brzegu, bo plecak – całkowicie w wodzie teraz – nie pozwalał mi się obrócić i zanurzał się ciągnąć mnie dodatkowo pod taflę. Chwytałem rozpaczliwie trzciny za plecami, ale mój ciężar wyrywał je z korzeniami. Szedłem na dno.
Nerwowo poszukiwałem nogami pnia, aby znaleźć jakiekolwiek podparcie. By dać odpocząć dłoniom, które już nie miały się czego łapać i darły ziemię z brzegu. W każdej nogawce spodniobutów miałem już po 20 litrów wody pewnie, ale cudem udało mi się oprzeć stopę na pniu. Niestety, pod moim ciężarem, pień osunął się z przeciwnego brzegu i zaczął odpływać z nurtem. Znowu zanurzałem się na wodzie. Adrenalina cały czas pompowana do krwi nadal utrzymywała temperaturę ciała.
Słabnę. Muszę przestać choć na chwilę się miotać, aby zebrać myśli.
Rozmawiam z sobą.
Najpierw zdejmij plecak. Potem, może uda się zsunąć chociaż szelki od spodniobutów i jakoś pozbyć się ciężaru wody z piersi, ale cały czas muszę trzymać się brzegu i wyrywać kolejne trzciny, bo nurt (choć słaby) ściągał mnie do środka. I ta uporczywie idiotyczna myśl, gdy walczysz o życie – ile [...] ja właśnie topie sprzętu w tym plecaku!
Udaje mi się wyjąć rękę z szelki plecaka. Nie mogę puścić trzcin obiema, bo odpłynę i nic mnie nie uratuje. Pójdę na dno, żadna siła ramion nie uciągnie ciężaru mnie i wody w spodniobutach. Kątem oka widzę, jak statyw z głowicą gimbal, który do tej pory opierał się o pień, zanurza się i znika. Po zdjęciu jednej szelki plecaka, udaje mi się w końcu odwrócić przodem do brzegu. Kładę ramiona na błocie, ale nadal nie mam gruntu pod nogami. Brzeg jest niewyczuwalny, bo tutaj nie ma normalnego piasku, woda wymywa brzeg i podmywa trzcinowisko. Widzę, że plecak siłą wyporności unosi się na wodzie wolno się jednak zanurzając i zatrzymuje się jakieś 2 metry ode mnie zahaczony o położone na wodzie trzciny.
Mija może 15-20 minut od upadku… nie wiem ile. Nie mam siły, aby podciągnąć się na brzeg, bo nie mam jak i o co się zaprzeć. Ramiona nie są w stanie (nie ma żadnego krzewu, drzewa) podciągnąć tego ciężaru. Wiszę z brodą w wodzie. Łapie oddech. Zaczynam czuć zimno i sztywniejące stopy.
I właśnie to jest ten moment, który tyle razy widziałem na filmach. Pogodzony z nieuniknionym człowiek przed śmiercią krzyczy, szaleje, wzywa najbliższych. Ale to wcale nie jest tak… to jest bardzo ciche przyznanie się, że to może koniec. Nie ma krzyków. Nie ma nawet paniki. Zimno robi swoje. Pierwsze objawy hipotermii (jestem już dobre 30 min w wodzie) sprawiają, że każdy ruch i kolejne pociągnięcie to wydatek energetyczny, po którym zbieram myśli kolejne 5 minut.
PLECAK
Myśl! [...] myśl!
Przecież nie utoniesz tutaj przez własną głupotę.
Plecak! Skoro nalało się do niego tyle wody i sam ważył ze sprzętem dobre 15 kg, to może być kotwicą, taką brzegową. Zaczynam opuszczać się do plecaka wzdłuż brzegu. Łapię go jedną ręką. Staram się wypchnąć na brzeg. Jednak to praktycznie niemożliwe, aby bez podparcia pod nogi i trzymając się cały czas drugą ręką brzegu, wtaszczyć 20 kg na brzeg.
Zgubiłem okulary. I ta nagła myśl idiotyczna przeskakująca jak impuls elektryczny nie wiadomo skąd: przecież rok temu też na rezerwacie zgubiłem okulary – ile można! Czemu człowiekowi pojawiają się takie myśli, w takiej sytuacji?
Dobra. Plecak to jedyna nadzieja. Zapieram się i wynajduje mocną grupę trzcin. Jedną ręką zagarniam je do dłoni, która ledwo czuje cokolwiek, a drugą rękę zanurzam pod plecak i staram się go wypchnąć poruszając gwałtownie nogami w wodzie. Trzciny pękają. Druga próba. Plecak jest za ciężki. Trzecia próba i… plecak delikatnie wynurza się i wsuwam go na brzeg. Jest dobrze. Jeszcze 10 podejść i plecak ląduje na brzegu. Przytroczone do boku krzesełko zaczepione paskiem i nóżkami o kieszeń boczną, łatwo złapać dłonią. Mam za co ciągnąć!
Przesuwam plecak, jak najdalej na brzeg. Odpinam wreszcie szelki spodniobutów, ale kto nie próbował nigdy zanurzony po szyje zdjąć z siebie spodniobutów, ten nie wie, że to niemożliwe Szczególnie przy minus 2 stopniach i braku czucia w stopach. Odpuszczam. Szkoda resztek energii.
Czy plecak wystarczy, aby podciągnąć na nim jakieś 150 kg, bo tyle ważę wraz z wodą w spodniobutach, nasiąkniętą kurtką zimową? Łapię na nogi krzesełka i ruchami robaczkowymi staram się podciągnąć. Mija 40-50-minuta w wodzie. Marny efekt moich działań. Plecak zsuwa się do wody, muszę kontrolować siłę podciągnięcia, a zęby zaczynają grać marsza. Adrenalina już nie wystarcza. Ciało zapada się w zimnie. Mózg powoli wyłącza ogrzewanie. Jest mi jakoś błogo. Rozważam puszczenie się plecaka. Wiem, że odpłynę i zniknę.
Moment. Telefon. Gdzie mam telefon…. na piersi w kieszeni polara, trzecia warstwa. Sięgam pod wodę, wyciągam go. Ciemny ekran, ale po potrząśnięciu odpala. Iskra. Dobra, jeśli zadzwonię teraz pod 112 to jeśli szybko zareagują, to samo dojście tutaj to jakieś 2h. [...], co za wstyd! Mózg wyłapuje takie detale. Dziwne myśli. Zadzwonię do Darka, mieszka w Gdyni, też fotografuje i zna teren. Pomoże. Ale zanim dotrze też minie 1,5-2h. Nie wytrzymam tyle w tej wodzie.
Wracam do plecaka. Kolejne próby podniesienie nogi bokiem, aby załapać butem brzeg. Nie ma szans. Za ciężka. Jak daleko jest dno? Ileż może mieć głębokości taki kanał?! Sonduję. Zanurzam się trzymając trzcin, czubki palców ledwo wyczują dno, gdy jestem po czoło w wodzie. Nie da rady się odbić. Plecak. Tylko to jest opcją. A więc jeszcze raz… podciągam się i udaje mi się kilka centymetrów dalej wsunąć na brzeg. Znowu. I znowu. Po każdym podciągnięciu muszę odczekać 5 minut, bo nie mam już sił. Wcale. Jest mi cholernie zimno, zęby trzaskają i trzęsę się cały. Nie czuje już nic od stóp do ud. Kolejna próba. Jestem 10 cm wyżej na brzegu. Teraz muszę przełożyć kolano lub stopę nad wodę. Muszę.
Jest! Kolana z trudem wyciągnięte z wody opiera się o brzeg. Układam ciało bokiem do brzegu. Oby plecak się nie zsunął, bo to on trzyma cały ciężar mnie. Jest dobrze. Jeszcze 2-3 podciągnięcia i czuję, że biodra zbliżają się do granicznego punktu, gdy oprę je o trzcinowisko.
ŻYJĘ
Mam to!
Muszę odpocząć. Zanurzony całą prawą stroną nadal w kanele wiszę z jedną nogą na brzegu kurczowo trzymając się trójnogu krzesełka przytroczonego do plecaka.
Wiem, że nie utonę!
Muszę odpocząć. Opieram głowę o błoto i czuję jak do bezwładnych ust napływa brudna woda. Mam to w dupie. Robię kolejne ruchy w odstępie 5-7 minut pomiędzy nimi i biodra, mój środek ciężkości, wreszcie są na brzegu.
Padam. Dosłownie i w przenośni. Zemdlałem.
Ocknąłem się pewnie po kilku minutach, może 30 sekundach. Czuję, jak woda ze spodniobutów wylewa mi się na plecy. Żyję. Leżę. Trzęsę się. Oddycham płytko. Muszę zdjąć spodniobuty. Staram się wstać. Upadam, bo nie mam czucia w nogach. Walczę z kaloszami dobre 15 minut, wreszcie zdjąłem. Wylewam wodę. Siedzę i się trzęsę. Kolejna przerwa na zdobycie sił, by w ogóle siedzieć.
SPRZĘT
Zgrubiałymi rękoma otwieram plecak i wyjmuję baterię z aparatu. Był wyłączony. Ręce mi się tak trzęsą, że jedną dłonią muszę przytrzymywać drugą rękę. Jest źle. Nie umiem tego nazwać konkretnie, ale wiem, że cały sprzęt jest dead. Nawet jeśli woda nie zalała całego plecaka, jak go otwierałem to nie było w nim wody, to nikłe szanse na ratunek. Wszystkie zabawki kupiłem ledwo 2 miesiące temu. Wszystko nowe. Jarałem się tym. Szkło 800mm sprawiało mi mnóstwo frajdy. Statyw odkupiony od kolegi robi za łódź podwodną, a głowica gimbalowa za kotwicę. Poza tym, akcesoria, beterie, ładowarki, powerbanki…. wszystko!
Myśli galopują. Sprzęt przestaje mieć znaczenie. Pozostaje dotarcie do samochodu – marsz 45 minut przez trzcinowisko i łąki. Nie pójdę w skarpetach. Nie da rady. Muszę założyć spodniobuty. Ale jak? Nie mam siły wstać. Kładę się. W plecaku mam termos! Piję herbatę. Niewiele to daje. Odpływam i myśli uciekają. Wydatek energetyczny mnie po prostu zabija. Jest 0 stopni. Muszę się ubrać. Na leżąco zakładam spodniobuty. Płaczę przy tym, bo wciągnięcie kalosza to jak wejście na Mount Everest. Udało się. Znowu muszę odpocząć. Wreszcie wstaje. Nogi się trzęsą, jak po dobrym treningu na siłce. Plecak na plecy. Idę. Właściwie to się wlekę. Dochodzę do samochodu po 50 minutach.
Na 10 metrów przed samochodem myśl trwożna! Gdzie jest kluczyk!? Miałem go w kurtce w dolnej kieszeni szczelnie zamkniętej na rzep. Jeśli nie wypadł, to czy zadziała?
Działa.
Rozbieram się do rosołu prawie. Ogrzewanie na full i staram się jak najszybciej ruszyć, ale nie mogę. Nogi nie działają. Adrenalina zeszła. Ciało chcę odpocząć i nie daje się namówić na współpracę. Stopy więdną. Ręką popycham kolano, aby wcisnąć gaz. Ruszam. Pomału temperatura robi swoje. Po godzinie jestem w domu. Pod prysznicem leżę ponad godzinę. Nie myślę o niczym. Niczym..."
Tekst pochodzi stąd : https://iczek.pl/2024/03/zdjecie-nie-jest-warte-zycia/
Prawdziwy survival w znanym lesie ?
Moderatorzy: Morg, GawroN, thrackan, Abscessus Perianalis, Valdi, Dąb, puchalsw
Prawdziwy survival w znanym lesie ?
https://www.instagram.com/whittling_bushcraft/
Cała tajemnica wiedzy puszczańskiej, tkwi tylko i wyłącznie w chęci jej zdobycia. Nie są potrzebne do tego niezmierzone odmęty pierwotnej puszczy. Nie jest potrzebny super sprzęt czy ubranie rodem z kosmicznych technologi. Wystarczy chcieć, oglądać, czytać i próbować. Nie zrażać się niepowodzeniami. Proste - ale to cała tajemnica. Szkoda, że większość adeptów leśnej ścieżki nie potrafi tego zrozumieć...
"Płyń pod prąd - z prądem płyną tylko śmieci "
Cała tajemnica wiedzy puszczańskiej, tkwi tylko i wyłącznie w chęci jej zdobycia. Nie są potrzebne do tego niezmierzone odmęty pierwotnej puszczy. Nie jest potrzebny super sprzęt czy ubranie rodem z kosmicznych technologi. Wystarczy chcieć, oglądać, czytać i próbować. Nie zrażać się niepowodzeniami. Proste - ale to cała tajemnica. Szkoda, że większość adeptów leśnej ścieżki nie potrafi tego zrozumieć...
"Płyń pod prąd - z prądem płyną tylko śmieci "